11.10.09

varia & kulinaria

Dziś krótko - dwie nowe knajpy i jeden nie aż tak apetyczny element krajobrazu. Zacznijmy może od gastronomii:

Przy podstawowym placu Coyoacanu zlokalizowałem chińską knajpę, a właściwie chińsko-meksykańską "restaurację inną niż wszystkie", z plastikowymi wnękami a la McDo. Jedzenie zaskakująco dobre, a do tego co tydzień jakaś szczególna oferta - "festiwal sznycla", "festiwal łaty wołowej" (tłumaczenie dosłowne, po tutejszemu brzmi o niebo lepiej) itp itd. No i w ofercie dorzucają jarzynkę, zupę (np. sopa de tortilla, która jest zjawiskiem zjawiskowym) tudzież szklankę agua de sabor, czyli po naszemu kompotu, ino na bazie świeżych pomarańczy czy czegoś w podobie.

Druga knajpa to nieco wyższa półka (po schodach na pięterko), z widokiem na rzeczony plac, w fajnym drewnie i trochę rustykalnym wystroju. Dobre strony - jedzenie, widok, nie byle jakie bo południowo-zachodnie okna, no i brak tłumów charakterystycznych dla kapkę tańszych jadłodajni (u chińczyka była kolejka po stolik). Strona gorsza - wymuszanie 10% napiwku w rachunku za taką sobie obsługę (tzn. pani nawet i bardzo miła, ale dwa razy umoczyła rękaw w podawanym daniu, a do tego później starała się wyrwać mi talerz zabezpieczony, wydawałoby się, skrzyżowanymi sztućcami). No i pewne braki w napitkach (limonada ya no hay, podobnież jak i białego lub rosado na kieliszki, ostałem się przy szklance czerwonego stołowego "de Francia" i marki "Francia").


Ale najważniejszym w tym wypadku było samo danie - a mianowicie chiles en nogada, na które wg. wikipedii sezon się już skończył, a wg. stanu faktycznego - dopiero co rozpoczął. Połączenie to mocno intrygujące (m.in. papryka, orzechy, mleko, mięso, owoce, granat) i z punktu widzenia halachy trefne, ale zdecydowanie ewentualnego grzechu warte. W ramach elementu cokolwiek bardziej swojskiego danie główne poprzedziłem całkiem przyzwoitą zupą cebulową, przez co papryka z całym dobrodziejstwem inwentarza wydała się jeszcze słodsza. Póki sezon, na pewno jeszcze się na coś podobnego skuszę.


Żeby nie było za dobrze, wrzucam na koniec inne odkrycie ostatnich dni. Lump to miejscowy bardzo charakterystyczny, charyzmatyczny a aromatyczny, którego przy niekorzystnym kierunku wiatru nozdrza wychwytują szybciej niż zoom aparatu. Enjoy:



Jeszcze jedna nowina z frontu kulinarnego: usatysfakcjonowany tutejszymi sznyclami, plany sporządzenia schabowego wraz z zakupioną już bułką tartą odłożyłem na półkę. Pod wpływem pokutującej w lodówce półpaczki nopali w solance odezwała się jednak we mnie żyłka odkrywcy - jako że młode kaktusy na upartego przypominają trochę nasze ogórki, za 120 pesos nabyłem flaszkę naszej rodzimej Wyborowej, z którą postaram się je sukcesywnie wykończyć. W zagryzkowym podorędziu mam jeszcze cebulę i tortille. Życzcie powodzenia.

PS: Tak swoją drogą, to ile teraz u nas taka Wyborowa kosztuje?

5.10.09

Wiewiórki, Rivera i kulinaria

W piątek przed południem udałem się do pobliskiego parku Viveros, chcąc wybadać grunt pod ewentualne poranne bieganie. Zewnętrzny pierścień ścieżek wysypano czymś w rodzaju mączki i rzeczywiście biegać się da (tylko trzeba chcieć). Moją uwagę przykuły jednak nie warunki terenowe, a wiewiórki. Muchas wiewiórkas, i to bezczelne. Po jakimś półgodzinnym fotosafari dotarłem do bram parku, przy których gość sprzedawał niełuskane fistaszki (torebka 5 pesos). Niedługo potem zostałem brutalnie opadnięty:




Wyczołgawszy się spod wiewiórek (które błyskawicznie opróżniły rzeczoną torebkę fistaszków, jednocześnie zapełniając pamięć aparatu), postanowiłem ruszyć się poza dzielnicę. Przez chwilę myślałem nad rocznicowym wybraniem się na Tlatelolco, gdzie 39 lat temu, na dwa tygodnie przed otwarciem rozgrywanych tutaj Igrzysk Olimpijskich, władza dokonała masakry protestujących studentów. Jednak sam plac wraz z pomnikiem widziałem już wcześniej (zdjęć nie wrzucam, bo takie same jak w Wikipedii), a wybitnie nie miałem ochoty na wsłuchiwanie się w okolicznościowe speeche z mównicy. Swoją drogą, Plac Trzech Kultur spłynął krwią jeszcze zanim został Placem Trzech Kultur nazwany - Tlatelolco, przedhiszpański ośrodek ceremonialno-targowy, które pozostałości zwiedzać można do dziś, stanowił bowiem końcowe stanowisko oporu Cuauhtemoca, ostatniego władcy Tenochtitlan. Pod informującą o tym tablicą zastałem te parę tygodni temu dość ciekawą ceremonię, w swej żywiołowości mocno kontrastującą z dość martwą o tej porze bryłą sąsiadującego kościoła:

Ale przecież miałem pisać o piątku po wiewiórkach.

Zdałem sobie sprawę, że właśnie mijają dwa miesiące od wizyty w muzeum Fridy - a bilet do tegoż upoważnia też do wstępu do Anahuacalli, domu-muzeum Diego Rivery. I to właśnie przez mniej więcej dwa miesiące od daty kupna. Wsiadłem więc w taryfę i powiozłem się na opłotki Coyoacanu, gdzie kojoty zadami szczekają, a taksówkarze kluczą bezradnie. Warto było:

Anahuacalli to coś w rodzaju opus magnum Rivery; miejsce, które zaprojektował i wykonał z myślą o swojej prekolumbijskiej pasji, pełne rzeźb z przeróżnych zakątków Meksyku (co ciekawe, pominął przy tym kulturę Majów - od niej zaczerpnął za to elementy samej architektury wnętrza), rozmieszczonych na trzech poziomach, odpowiadających w ogólnych zarysach zaświatom (przez które wchodzimy), życiu codziennemu oraz niebiosom. Cały budynek powstał ze skał wulkanicznych, zaś świetliki-witraże w sferze "piekielnej" Rivera sporządził z prześwitującego kamienia (cuyo nombre no puedo acordarme). To nie w muzeum antropologicznym, a właśnie tutaj zauważyć można wielkie zróżnicowanie kanonów artystycznych i sposobów postrzegania świata - co innego figurki czy maski z Teotihuacan, co innego rzeźby olmeckie, wreszcie czymś absolutnie odmiennym są przedmioty wykonane przez mieszkańców Północnego Zachodu. Sam uważam, że fotografowanie eksponatów za szybami nie ma zbyt dużego sensu, niemniej wrzucam zdjęcia chociaż dwóch spośród wielu zatrzymujących uwagę dziełek: jedno to facet, którego zaraz coś zaraz pewnie zje, drugie - lekcja anatomii doktora Tulpa w wersji prekolumbijskiej (choć ma też coś w sobie z ostatniej wieczerzy).


Koniec końców przyszła pora coś wszamać. Wybudziwszy się z dwutygodniowego letargu, w trakcie którego stołowałem się tylko po knajpach (w tym jednej arabskiej, gdzie przygotowany po berberyjsku kuskus z mięchem wyrwał mnie niemal trzy lata w przeszłość), postanowiłem udziergać coś z kupionej uprzednio piersi kurczaka. Oprószona pieprzem i oregano, wrzucona na patelnię z plastrami świeżego ananasa i banana oraz czterema gatunkami orzechów (w tym jakieś maczane w miodzie) przyjęła postać słodkiej, apetycznej i chrupiącej, acz może zbyt monochromatycznej potrawki. Do tego piwko Pacifico. Wrzucam zdjęcie, zastrzegając przy tym - smakuje i pachnie o wiele lepiej niż wygląda:


Jako że mięska starczyło na dwa dni, a orzechy i banany się skończyły, zaryzykowałem duszenie kurczaka w cebuli, ananasie i nopalach. Efekt, przy akompaniamencie solonego awokado i tortilli z pszenicy, nawet całkiem niezły.


Z kolei wczoraj w ramach menú del día ośmiornicę po meksykańsku poprzedziłem popularną tu zupą z kwiatów dyni i grzybów, której co prawda nie obfotografowałem, ale która okazała się bardzo smaczna.

Nadchodzi moment, by znowu powrzucać coś do torby/plecaka i wyrwać się cokolwiek dalej ze stolicy. Nadchodzi też moment, by wziąć się wreszcie za pisanie/czytanie/myślenie okołomagisterskie. Ale październik tak słoneczny i z temperaturami w ciągu dnia około trzydziestki działa niezbyt mobilizująco. Venceremos?