11.12.09

Dlaczego Haendel w dzisiejszym Meksyku nie miałby łatwego życia



Fontanny, wodotryski, kaskady i sztucznie rozplanowane strumyczki - czego chcieć więcej w tak upalnym klimacie, jaki przez większą część roku panuje w międzyzwrotnikowym Meksyku niczym władca absolutny w XVIII-wiecznej Anglii czy Prusach? Skoro już w XIII stuleciu Arabowie w Andaluzji łagodzili skutki razów słonecznego bata, znajdując wytchnienie nad wszelkiej maści oczkami wodnymi, to przybyli z Hiszpanii sporo czasu później pierwsi budowniczowie kolonialnego Miasta Meksyk nie mogli tą drogą nie pójść, prawda?


Nieprawda.


Żeby było jasne - Mexikowie sztukę budowy sztucznych konstrukcji "hydro" opanowali całkiem nieźle. W położonym na obrzeżach dzisiejszej stolicy Xochimilco pozakładali pływające ogrody uprawne, zwane chinampas - fenomen na skalę światową, stanowiący do dziś dużą atrakcję turystyczną i miejsce weekendowych wycieczek znużonych wielkomiejskim zgiełkiem mieszkańców DF.



Zaś z parku Chapultepec (dosł. Wzgórze Koników Polnych - tytuł jak znalazł dla jakiegoś łzawego romansidła), gdzie stał pałac władców Mexico-Tenochtitlan, potem zaś choćby rezydencja wspominanych już Maksymiliana i Charlotte, a teraz znajdują się również liczne muzea, sala koncertowa i zoo, do centrum miasta doprowadzili akwedukt, dostarczający mieszkańcom czystą podówczas wodę ze wzgórzokonikopolnych źródeł.

A tak poza tym - naturalna sytuacja Mexico-Tenochtitlan prezentowała się z hydrologicznego punktu widzenia zgoła inaczej. Chinampas unosiły się bowiem na tafli jeziora Xochimilco, zaś spory obszar tego, co dziś stanowi co bardziej tłoczne i mniej bezpieczne dzielnice DF, znajdował się pod wodami jeziora Texcoco. Wszak legenda o założeniu imperium Mexików mówi o wyspie na jeziorze, i to wyspie zamieszkałej przez wodolubne węże. Poniżej wzięty z wikipedii schemat okolicznych akwenów w chwili przybycia Hiszpanów:




Jednakże wraz z rozrostem kolonialnego Miasta Meksyk kolejne chinampas zarastały bądź były zasypywane, a zurbanizowana plama rozlewała się po mapie okolicy, pochłaniając kolejne tereny zielone. Jezioro Xochimilco jest mniejsze, a po jeziorze Texcoco nie pozostał ni ślad. Obecne Miasto Meksyk to fenomen na skalę światową - gigantyczna metropolia niepołożona nad żadnym jeziorem, zatoką czy choćby rzeczułką. Zrozumiałe więc, że pojawienie się problemów z dostawami wody dla tych 25 milionów mieszkańców stolicy i przyległości było tylko kwestią czasu.

W porze deszczowej codziennie na miasto spada woda w ilości dwukrotnie przekraczającej jej dzienne zużycie przez mieszkańców. Nic to. Poza prywatnymi przedsięwzięciami na skalę wiadra nikt się łapaniem deszczówki nie trudni. Więcej - powstał gigantyczny system drenażu, odprowadzający wodę z opadów daleko poza miasto.
Jeżeli nie z nieba, to skąd? Ano z ziemi. Pompy ciągnące wody gruntowe zasysają coraz głębiej, powodując obniżanie się poziomu całego miasta. Osiadający gigant coraz bardziej naciska na podziemną sieć wodociągową. Rury pękają i przeciekają. Szacuje się, że nieszczelności w systemie powodują obecnie straty rzędu 40%. A że wody pod miastem się kończą, budowane są długaśne rurociągi, aby wodę do miasta sprowadzać z prowincji.

Drogie rury, by wodę z DF wyrzucić.
Jeszcze droższe rury, by wodę do DF przyciągnąć.

Nie radząc sobie z problemem, władze spychają odpowiedzialność na mieszkańców - w całym mieście straszą billboardy, wg. których bez drastycznej zmiany codziennych nawyków w lutym 2010 roku w Mexico City może zabraknąć wody. Ale już teraz zdarzają się "przerwy w dostawach", podczas których mieszkańcy z wiadrami pielgrzymują do podstawianych przez władze beczkowozów. Odgórne zalecenia limitują czas prysznica, nakazują wymianę sitek i kranów na węższe, zabraniają marnowania życiodajnego płynu na np. chałupnicze mycie samochodu. Wczoraj byłem w marisquerii. Zabierając się do krewetek, postanowiłem umyć ręce. Nic z tego. Jako alternatywę dla niemego kranu nad umywalką zaproponowano mi wiadro wody.

Pamiętajmy przy tym, że stołeczna kranówa - gdy jest - bije rekordy niskiej jakości. Do spożycia nadaje się po półgodzinnym gotowaniu, nie należy nią nawet myć owoców (chyba, że z płynem do naczyń). Również i ludzka skóra toleruje ją tak sobie - tzn. gdy się jest w DF, nic złego się nie dzieje, lecz wystarczy parodniowy wypad na prowincję, by odkryć, że pod tamtejszymi prysznicami ciało czuje się po prostu lepiej.

Mogę sobie tylko wyobrazić, jak frustrujące dla mieszkańców DF muszą być obserwacje czynione podczas wyjazdów w inne rejony Republiki. Gdy w Mexico City nie sposób czasami nawet umyć rąk, opisywana już przeze mnie Jalapa - stolica stanu Veracruz - może sobie pozwolić na udostępnianie darmowych źródełek z agua purificada - czyli wodą zdatną do picia.

Nie wiem, jak sytuacja się rozwinie. Nadal zdarza mi się łapać na beztroskim myciu naczyń pod wodą bieżącą, miast wpierw nagąbkować je płynem, a następnie, pod cienkim strumieniem, spłukać. Gdy grzeję wodę w boilerze, by wziąć prysznic, zastałą w rurach zimną wodę zbieram do wiadra - a nuż się przyda, choćby do spłukania toalety. Gdy w kranach sucho, zapuszcza się elektryczną pompę, która na zbiornik na dachu wciąga drogocenne litry z większej cysterny na podwórku. Jednak i ta nie jest bez dna...

Wracając do wrzuconego na początku Haendla - o ile jego "Water Music" doskonale nadaje się jako ilustracja do scenek rodzajowych z niegdysiejszego Miasta Meksyk, obecnie dawne symfonie jezior, strug i źródeł coraz bardziej ustępują hydrologicznej wersji 4'33" Johna Cage'a.

9.12.09

QroSMAQro

Dawno nie pisałem, ale trochę mi tu rzeczywistość przyspieszyła. Plany na przyszłość. Koncerty. Śmierć w sumie dość bliskiej osoby. Szkoda gadać.

Ale nie o to, nie o to...

Ostatnimi czasy popełniłem dwie dwudniowe wycieczki na północ - za pierwszym razem odwiedzając z Andreą (bardzo fajnym Włochem, który wynajmuje pokój obok) Querétaro tudzież położone w stanie Guanajuato San Miguel de Allende, za drugim zaś spędzając niezwykle przyjemny weekend w samym już Querétaro z Raquel.

QUERÉTARO

Położone trzy godziny na północ od DF Querétaro (czy - w formie pełnej - Santiago de Querétaro) to - przepraszam za wyrażenie - nad wyraz urokliwe 600-tysięczne miasteczko, którego Centro Histórico w pełni zachowało swój kolonialny charakter (i załapało się na listę UNESCO). Przypomina w tym nieco Morelię. Trudno jednoznacznie zlokalizować tam centralny plac czy inny podobny punkt odniesienia, bowiem cała "starówka" to labirynt wąskich uliczek, placyków z miriadami fontann i pomników Ku Czci. Wszystko to ma styl kolonialno-europejski, przypomina (zależnie od posiadanego banku skojarzeń) Hiszpanię, Prowansję bądź południowe Włochy. Tę ostatnią asocjację dodatkowo budują takie subtelne akcenty, jak np. puszczana z głośników melodia z Ojca Chrzestnego. Tak, wiem, kamerzysta ma Parkinsona/poalkoholowe drgawki, a do tego nie umie dotrzymać ujęcia do końca frazy:



A właśnie, pomniki - pomniki mają tu jak najbardziej rację bytu, bowiem Querétaro jest dość gęsto usiane miejscami o wybitnym dla Meksykanów znaczeniu historycznym. Mamy więc teatr, gdzie pierwszy raz wykonano tutejszy hymn, mamy kościoły, gdzie odprawiał msze bohater walk o niepodległość Miguel Hidalgo y Costilla, kwaterował tu Agustín de Iturbide (w latach 1822-23 cesarz Meksyku)... oraz - co najważniejsze - skazano tu na śmierć i z rozkazu Benito Juareza (pierwszy indiański prezydent Meksyku, taka tutejsza odmiana Obamy) rozstrzelano drugiego cesarza Meksyku, Maksymiliana Habsburga.

Maksymilian, brat Franciszka Józefa, żył sobie spokojnie, nie wadząc nikomu, w uroczej rezydencji Miramare na północnych obrzeżach Triestu. Za żonę miał belgijską księżniczkę Charlotte. Interesował się m.in. botaniką, a z planów zaoceanicznych rozważał jedynie wyprawę naukową do Brazylii. W tak zwanym międzyczasie Francja Napoleona III podjęła się interwencji w Meksyku, starając się obalić przebrzydłego liberała Juareza. Meksykańscy monarchiści za francuskim poduszczeniem zgłosili się do Maksymiliana z propozycją objęcia tamtejszego tronu. On, naciskany, zgodził się - pod warunkiem, że o jego wyborze zadecyduje Lud Meksyku. Francuzi spojrzeli jak na idiotę i ustawili odpowiednie referendum, miarodajne jak wybory prezydenta Białorusi. Maks spakował majdan i wyruszył z nieukończonej jeszcze rezydencji Miramare do odległego Meksyku, gdzie wraz z Charlotte zainstalował się na zamku w Chapultepec. Jako że sami nie mieli dzieci, postanowili adoptować wnuków wspomnianego już Iturbide - poprzedniego cesarza Meksyku.
Były jednak pewne "ale" - np. dopiero w chwili wyjazdu dowiedział się, że przyjęcie oferty Meksykanów równa się pozbawieniu go wszelkich tytułów w Austro-Węgrzech. Co gorsza, Maksymilian-cesarz rozczarowywał swoich mocodawców, kontynuując liberalne eksperymenty, którymi podpadł był już wcześniej swojemu wąsatemu i bokobrodatemu bratu. No a poza tym cała francuska awantura w Meksyku zaczęła się sypać, gdy w Stanach skończyła się Wojna Secesyjna i nudzący się tamtejsi żołnierze zaczęli wraz z zaopatrzeniem napływać do obozu Juareza. Pragnąc zakończyć konflikt, zaoferował ułaskawienie Juareza - o ile ten, rzecz jasna, zgodzi się skapitulować. Juarez, oczywista, odmówił, na co Maks nakazał pozbywać się każdego jego zwolennika. Co tylko zacietrzewiło opór wroga. Wszyscy jasno rozumieli, że czas brać nogi za pas... wszyscy, ale nie Maksymilian. Gdy Francuzi podjęli się odwrotu, cesarz stwierdził, że... nie może opuścić ludu, który go wybrał w referendum. Francuzi po raz kolejny spojrzeli nań jak na idiotę, spakowali manele i się wynieśli.
Siły Juareza pochwyciły Maksymiliana właśnie w Querétaro. Mimo interwencji Napoleona III, Franciszka Józefa, Giuseppe Garibaldiego i Wszystkich Świętych ówczesnego świata Benito J. podjął decyzję, iż dla odstraszenia innych ewentualnych interwentów Maksymiliana należy stracić. Sam zarazem doskonale zdawał sobie sprawę, że Maks w całej tej historii był najmniej winnym.

Poniżej: "Egzekucja Cesarza Maksymiliana" - obraz Edouarda Manet z 1867 r., olej na płótnie 252 x 305 cm. Kunsthalle, Mannheim. Plik wzięty z Wikipedii.



A co z samą Charlotte? Gdy sprawy miały się już naprawdę źle, ruszyła w trasę po Europie, szukając ratunku dla małżonka. Kiedy tegoż stracono, postradała zmysły. Zmarła w 1927 roku w Meise w Belgii - aczkolwiek ciekawy jej ciąg dalszy znaleźć można np. w opowiadaniu Carlosa Fuentesa "Tlactocatzine, del jardín de Flandes".

Jakkolwiek obserwatorowi zewnętrznemu Maksymilian i Charlotte mogą się wydawać postaciami pozytywnymi i niewinnymi, w meksykańskiej nacjonal-historiografii pełnią rolę uosobienia europejskich zakusów neokolonialnych. Dobrze widać to w Museo de las Intervenciones na terenie dawnego konwentu Churrubusco w DF, zauważa się to również w Querétaro. Budynek, w którym zapadł wyrok skazujący, opatrzony jest tablicą upamiętniającą "decyzję cementującą republikański ustrój Meksyku", a na położonym niedaleko kampusu uniwersyteckiego wzgórzu Cerro de las Campanas, gdzie egzekucja miała miejsce, wznosi się pomnik... Juareza. Skromna kapliczka, upamiętniająca niezawinioną summa summarum śmierć Maksymiliana, została wystawiona przez rząd Austrii. Prochy samego cesarza sprowadzono do Wiednia.

I jeszcze jedno - budowa harmonijnej i przyjemnej rezydencji Miramare, nieukończonej za życia habsburskiego nieszczęśnika, została z typową austro-węgierską rzetelnością sfinalizowana już po jego zejściu. A oto i Cerro de las Campanas:



Część zdjęć, w tym pomnik Juareza - courtesy of Andrea Frau, gdyż albowiem autor bloga, przytłoczony zaznaną poprzedniej nocy gościnnością wspaniałych mieszkańców Querétaro, toczył owym rankiem heroiczną walkę z meksykańskim kacem. Wszystko zaczęło się od rzuconego przez Andreę hasełka "wyjdźmy na jeden shot tequili", a skończyło parę godzin później wraz z zafundowaną nam przez miejscowego litrową butlą Jose Cuervo Tradicional. Victor - nigdy Ci tego nie zapomnimy. Korzystając z okazji, wyrażę też wdzięczność spotkanemu przy fontannie Neptuna Adrianowi, dzięki któremu doczołgałem się do otwartej nocą apteki po butelkę mineralki, a następnie trafiłem do umykającego mi zygzakiem hotelu.

SAN MIGUEL DE ALLENDE

Z Querétaro udaliśmy się autokarem do San Miguel de Allende, położonego w sąsiednim stanie Guanajuato. Założona w 1542 roku mieścina liczy niecałe 70 tys. mieszkańców, chlubi się tytułem "pueblo mágico", a od ubiegłego roku również figuruje na liście dziedzictwa UNESCO. Miejscowość wyróżnia się zarówno nadzwyczajną ilością świetnie zachowanych budowli w stylu meksykańskiego baroku, jak i istotną rolą w historii kraju. Do Świętego Michała, którego patronem uczynił założyciel miasta, franciszkanin Juan de San Miguel, w późniejszym okresie doczepiono nazwisko Ignacia Allende, lokalnego bojownika o niepodległość Meksyku, straconego za heroiczny szmugiel giwer ze Stanów Zjednoczonych. Od końca II Wojny Światowej miejscowość przeżywa oblężenie białoskórych emerytów, którzy - podobnie jak niegdyś w Cuernavace - wygrzewają tu styrane dekadami pracy w USA czy Europie kości. Doprawdy, pierwsze to miejsce w Meksyku, gdzie spotkałem taki natłok gringos - w lokalach bliżej rynku klienta-Meksykanina nie uświadczysz.
Oprócz ciekawego zestawu kościołów, arkad i placyków czysto barokowych, oko może (ale nie musi) cieszyć położony w samym środku miasta kościół Świętego Michała, przypominający połączenie barcelońskiej Sagrada Familia z zamkiem Ludwika Bawarskiego (albo jego disneylandową kopią). Dodatkowym atutem jest lokalny mikroklimat - zielono jest, ciepło, ale znośnie, a do tego wieje miły wietrzyk. Nic tylko wybrać się pod żagielek...




Co w najbliższej przyszłości? Za półtora tygodnia przeprawiam się przez Río Bravo del Norte (znane w USA jako Rio Grande), aby zaznać uroków teksańskiego Bożego Narodzenia. Jak dobrze pójdzie, Nowy Rok zainauguruję na Bourbon St. w Nowym Orleanie. Jadę autokarem, bo taniej, bo nie trzeba się bawić w odprawy lotniskowe, bo bilet mogłem kupić w ostatnim momencie, a poza tym obejrzę przez szybę tę część Meksyku, w którą bez szyby ze strachu bym się nie zapuścił --> pogranicze. No i nastawiam się na ciekawe wrażenia z przekraczania być może najsłynniejszej obecnie granicy na świecie.
Przyznam, że nieco obawiam się zmiany klimatu - wg. magików z Accuweather.com w Teksasie temperatury nie przekraczają teraz 10 stopni na plusie.

A jak pod względem pogody wyglądają ostatnie przedświąteczne tygodnie w Meksyku?



Od lewej: choinka, Raquel, klombik z kwitnącymi gwiazdami betlejemskimi (po tutejszemu: Nochebuenas, gdzie Nochebuena = Wigilia Bożego Narodzenia).

18.11.09

Día de Muertos Expedition vol. 2: La muerte también se divierte

Na początek małe wytłumaczenie - piszę dopiero teraz, bo ostatnimi czasy niezbyt miałem na to wolną chwilę. Lektury magisterskie, niemagisterskie (Streetcar Named Desire wraz z esejem autora na początku - polecam!), następna wycieczka poza DF... Ale że choinki i mikołaje osaczają mnie z coraz to nowych stron, pora zamknąć rozdział pierwszolistopadowy. Tedy przechodzę do relacji.

Ostatnio rozstaliśmy się 31 X na zboczu Nevado de Toluca, gdzie - pożegnawszy się z psem - wsiadłem do taksówki i kazałem się zawieźć do centrum Toluki. Po nieznośnie tłustym taco z pobliskiego baru i nocy w dość obskurnym hoteliku poczłapałem w porannych promieniach listopadowego już słońca w stronę ogólnie pojętego centrum. Spacerek dnia ubiegłego dawał o sobie znać, z dużym apetytem wrzuciłem więc w siebie obfite śniadanie i poczułem że powoli odżywam. Jako że buty jeszcze nie zdążyły mi wyschnąć, postanowiłem nie moczyć w nich ostatniej czystej pary skarpet i cały dzień spędziłem w wilgotnych adidasach szczelnie przylegających do gołych stóp. No ale przynajmniej dzięki temu się wysuszyły. Buty, nie stopy.

Toluca, leżąca na 3000 m stolica Estado de México (Miasto Meksyk to osobne zjawisko: Distrito Federal), jest miejscem jak na Meksyk dość zimnym, choć rzecz jasna nie tak, jak zbocza pobliskiego wulkanu. W pierwszej chwili zrobiła wrażenie takie sobie - dużo przemysłu, samochodów, wśród zabudowań głównie betonowe kostki, coś jak wjazd do Warszawy z kierunku Sulejówka. Gdy dotarłem do centro histórico, miasto jednak nieco zapunktowało:



Obejrzałem przy okazji wystawę tradycyjnych meksykańskich ofrendas - ołtarzy wotywnych na Día de Muertos:



Ale przecież Toluca celem mojego wypadu nie była. Szybko więc przedostałem się na dworzec i złapałem autobus do Morelii - stolicy stanu Michoacan. Wg. strony naszego MSZ-u oraz ambasady, Michoacan zrobił się ostatnimi czasy niebezpieczny. Być może dlatego z okien autokaru wypatrzyłem konwój dziesięciu hummerów i ciężarówek z żołnierzami pod bronią, obsadzającymi kaemy i bacznie rozglądającymi się po okolicy. Zapachniało Irakiem.

Morelia to 600 tysięcy mieszkańców, dość rozległe przedmieścia oraz nie-sa-mo-wi-te centro histórico, które po dziś dzień przetrwało w niemal niezmienionym stanie od czasów kolonialnych. Klasztorów i kościołów od groma, głównie kolonialno-barokowych. Wąskie uliczki, nieco jak w centrum andaluzyjskiej Kordoby. Słynny akwedukt, który - choć mały - jest na tyle dla miasta charakterystyczny, że trafił na rewers banknotu 50-pesowego. A do tego motyle, które w okolicach Morelii stadami chronią się przed kanadyjską i jankeską zimą.
Miasto tętniło atmosferą święta, po bulwarach przechadzały się całe rodziny przebrane za kościotrupy, zombie czy wilkołaki, przewodnicy w strojach sprzed 200 lat oprowadzali tłumy turystów, a o dziewiątej wieczorem niebo rozbłysło eksplozjami fajerwerków. Przy okazji załapałem się na coroczny uroczysty koncert w katedrze - wykonanie Requiem Verdiego.



Kiedy późnym rankiem następnego dnia zasiadłem do śniadania w knajpce z widokiem na katedrę, nagle powietrze wypełniły śpiewy i ryki dobrze mi skądś znane. Nie myliłem się - kibice miejscowych Monarcas de Morelia, których miałem okazję zapoznać na początku sierpnia w DF, w bardziej imprezowych niż bojowych nastrojach wozili się po mieście autobusami, szykując duchowo na popołudniowe spotkanie ich klubu z Chivas Guadalajara.



Zaraz po śniadaniu załapałem się na godzinną sightseeing tour na nasłonecznionym pokładzie piętrowego autobusu. Dzięki temu dane mi było odwiedzić kościół Nuestra Señora de Guadalupe, który - choć z zewnątrz niepozorny - interiorem swym sprawił, że szczęka mi opadła.



Na koniec wycieczki zostaliśmy odstawieni pod jedyne w Meksyku Muzeum Słodyczy, mieszczące się w dawnym klasztorze. Tamtejsze siostrzyczki, niezwiązane ślubami ubóstwa, spokojnie mogłyby dziś rywalizować o tytuł Przedsiębiorcy Roku. Z pomocą indiańskiej siły roboczej oraz środków zdobytych poprzez udzielanie pożyczek na wysoki procent rozkręciły potężny biznes, a sprzedawane przez nie słodycze nie miały sobie równych w całym wicekrólestwie. Coś za coś: reguła zakonu zobowiązywała bowiem siostry do pozostania na terenie klasztoru NA ZAWSZE, tak więc nawet po śmierci nie opuszczały one murów klasztoru, a były grzebane na jego terenie. Przy okazji zwiedzania miałem możliwość spróbowania jednej z najbardziej tradycyjnych odmian meksykańskich słodkości - ate de membrillo, czyli marmolado-konfitury z pigwy. Na tyle różni się ona w smaku od tego typu produktów z Polski, że dopiero dzięki wikipedii dowiedziałem się, że membrillo to właśnie rzeczona pigwa. Na zdjęciu poniżej - bloki ate z odciśniętymi symbolami najsłynniejszych zabytków Morelii:



Jak tylko wyszedłem z muzeum, musiałem pędzić do hotelu, bo nadeszła godzina check-outu. Złapałem mikrobus kierujący się w stronę szosy wylotowej z miasta, a tam, wraz z siedmioma Meksykanami i Amerykaninem z Indiany (pozdro Dylan) - jadącego w stronę Pátzcuaro pick-upa. Bo to właśnie miejscowości na brzegach jeziora Pátzcuaro słyną z najbardziej malowniczych obchodów meksykańskiego Święta Zmarłych. Po drodze minęliśmy liczącą ponad czterysta kopyt konną pielgrzymkę do tegoż Pátzcuaro, jakby wyjętą z filmów o Rewolucji Meksykańskiej.



Wydarzenia wieczoru i nocy z 1 na 2 listopada trudno mi opisać czy spamiętać. Była domówka u jednego z Meksykanów z pick-upa, był poncz sprzedawany na cmentarzu, gdzie całe rodziny zbierały się wokół ognisk i czuwały przy grobach bliskich, były afrokubańskie bębny na ulicach, był pokaz kulinarny zorganizowany przez producenta nowej odmiany mole. O północy noche de muertos, w świetle stojącego w pełni Księżyca, spoglądaliśmy na rozświetlone jezioro oparci o pozostałości taraskańskiej piramidy. Wrażenia były na tyle nieziemskie, że jedyne, co mogę zrobić, to wrzucić parę fotografii - może coś z atmosfery tej nocy dacie radę z nich wycisnąć.



Nazajutrz nie bez trudu podniosłem się z użyczonej mi kanapy, pożegnałem porozkładanych po kątach współbiesiadników i przez Morelię wróciłem do Mexico City akurat na czas, by zakosztować festynowej atmosfery Zaduszek na Coyoacanie, gdzie sztuczna krew i gorący poncz lały się strumieniami. Przy okazji udało mi się zobaczyć pokaz odświętnie ubranych concheros, którzy jak co wieczór pod murami kościoła odprawiali rytuał oczyszczająco-energetyzujący. Takie prehiszpańskie tai-chi. Poniżej: ofrendas z Coyoacanu, concheros oraz okolicznościowe słodkości z coyoacańskiej cukierni (zdjęcia robione komórką):





Podsumowując ten w sumie lekko ponad dwudniowy wypad z DF:

było strasznie;
było śmiesznie;
było refleksyjnie;
była adrenalina;
było słoneczne dolce far niente;
było zwiedzanie.

Zdecydowanie był to Día de Muertos, którego nie zapomnę do końca życia.

A meksykańskiego podejścia do śmierci jako codziennej towarzyszki, z którą człowiek oswaja się od małego, Zachód może tylko pozazdrościć. Tutaj życzenia "feliz Día de Muertos" nie muszą wcale brzmieć jak napad czarnego humoru.

Niebawem napiszę pewnie coś nowego, bo wczoraj w nocy wróciłem z dwóch kolejnych pięknych miejsc, zresztą do jednego z nich niebawem wybieram się jeszcze raz. Jeśli jakaś dobra dusza zna sposób na obrócenie o 90 stopni filmiku z concheros - będę dźwięczny.

4.11.09

Día de Muertos Expedition vol. 1: Lubię poglądać wsparty na wulkanu skale

Powróciwszy do świata żywych, przystępuję do zdawania relacji.

W piątek 30 X wyprawiłem się w godzinach przedpołudniowych na zachód - do miasta Toluca, będącego stolicą stanu Meksyk. Nie zabawiłem tam jednak długo, albowiem bez opuszczania dworca autobusowego, po całkiem przyzwoitym tamże spożytym posiłku, nabyłem bilet do miasteczka znajdującego się, jak twierdził kasjer, najbliżej szczytu Nevado de Toluca, nierzadko ośnieżonej czwartej góry Meksyku. Ponad godzinkę serpentyn później wysiadłem na omżewanym i mglistym poboczu do złudzenia przypominającym wiejskie krajobrazy Podkarpacia. Z jednym tylko wyjątkiem - znajdowałem się na wysokości około 3000 metrów nad poziomem morza. Zważywszy na porę - a było już dwadzieścia po drugiej - powinienem był zadowolić się kilkoma zdjęciami swojsko wyglądających chałup i najbliższym pekaesem zabrać się z powrotem do Toluki. Tak się jednak nie stało.



Spacerowspinając się po zalesionych zboczach, mijałem zjawiska wcale dla mieszczucha niecodzienne - już to osły po borze gromko ryczące, już to konie samopas pastwiskiem puszczone. Wulkanu, chmurami i mgłą przysłoniętego, poza mignięciem z autobusu do tej pory nie widziałem. Aliści niezrażony parłem dalej przed siebie, z rzadka tylko przystając na życzenie skołatanego wysokością serca.


Ścieżka ustąpiła miejsca duktowi, ten zaś rychło w dziewiczą gęstwinę się przemienił, przez którą przyszło mi się przedzierać, buty wraz ze skarpetkami mocząc bezlitośnie. Przyznam się w tym miejscu, że - ciężar plecaka coraz bardziej odczuwając - dwie opasłe książki odważyłem się zeń wydobyć, folią opatrzyć i pod kamień przemyślnie naznaczony zdeponować.

Jeśli kierować się danymi na mapy w internecie dostępne naniesionymi, atak mój nie był podówczas jeszcze skierowany na sam szczyt Nevado, a na masyw niższego Volcán del Gordo - czego, mapami stosownymi nie dysponując, nie wiedziałem. Przebrnąwszy jednak na drugą stronę grzbietu, dostrzegłem znikające w nieboskłonie szare zbocze, pewnikiem do właściwej już góry należące. Z odkryciem tym przyszedł pierwszy moment zwątpienia.


Niemniej jednak, z piękna krajobrazu nowych sił zaczerpnąwszy, ruszyłem w dalszą trasę.

Po przebiciu się przez lesistą dolinę dotarłem do drogi, na której niebawem napotkałem potwierdzenie słuszności obranego kierunku. Zegarek wskazywał godzinę siedemnastą.



Gdy szosą z dołu nadjechał pickup z drwalem w towarzystwie dwóch synów, skorzystałem z okazji i zabrałem się na kilometrowy podjazd na pace. Pożegnawszy się z dobroczyńcami, zaatakowałem zdecydowanie najbardziej dotychczas stromy fragment całego masywu, za jedyną wskazówkę mając biegnącą nad głową linię energetyczną. Gdy po raz kolejny wynurzyłem się nad piętro lasu, roztaczający się za moimi plecami widok wzbudził kolejne wątpliwości co do szans powodzenia przedsięwziętej wyprawy.



Oto jednak w oddali ukazał się punkt terenowy: wspominana przez drwala stacja przekaźnikowa. Akurat w chwili, gdym do niej docierał, na wiodącej w dół dróżce zamigotał reflektor motocykla, którym dwie ostatnie osoby tamtejszego personelu opuszczały osamotnioną placówkę. Ciemności stawały się coraz gęstsze, a całkowity mrok powstrzymywały tylko tabuny schodzącej z gór mgły. Z myślą o przeczekaniu nocy i kontynuowaniu wyprawy o brzasku przekroczyłem bramy niezamkniętej stacji i przystąpiłem do szykowania improwizowanego legowiska. A że mżący na powrót deszcz, betonowe podłoże, górski wiatr, mgła oraz przemoczone obuwie zjednoczyły się w dojmującym poczuciu dyskomfortu, postanowiłem zaradzić zaistniałym okolicznościom poprzez zmianę skarpet tudzież wpuszczenie na teren placówki przyjaźnie zachowującego się psa przybłędy, który znalazł się w sytuacji i, ciepłem emanując, zwinął w kłębek nieopodal mnie.

Po krótkiej rozmowie telefonicznej oraz skalkulowaniu przewidywanej pory wschodu Słońca doszedłem jednak do wniosku, że czekałoby mniej bez mała dwanaście godzin wysokogórskiego nocnego chłodu, toteż rad nierad przystąpiłem do odwrotu, w pajęczo gęstej mgle ostrożnie po śladach motoru stąpając. Muszę przy tym oddać sprawiedliwość druhowi mej niedoli, który wiernie podążył za mną.

Gdy wszedłem z powrotem w las, mgła straciła na nieprzeniknioności, a niebem zawładnął stojący w pełni Księżyc. Biorąc to za dobrą monetę, odważyłem się zejść z drogi i odszukać obrany uprzednio skrót. W chwili opuszczania głównego szlaku spojrzałem jeszcze raz za siebie - i ujrzałem odcinającą się na granatowym firmamencie sylwetkę Niezdobytego.

Kiedym zszedł w okolice popołudniowego spotkania z osłami, świecące w księżycowej poświacie wskazówki zegarka niemo oznajmiły godzinę jedenastą. Po ośmiu godzinach wędrówki wydobyłem nienaruszone siłami przyrody książki z oznaczonej wcześniej skrytki, pożegnałem się z psem i zatrzymałem jedną z ostatnich zmierzających ku Toluce taksówek.