18.11.09

Día de Muertos Expedition vol. 2: La muerte también se divierte

Na początek małe wytłumaczenie - piszę dopiero teraz, bo ostatnimi czasy niezbyt miałem na to wolną chwilę. Lektury magisterskie, niemagisterskie (Streetcar Named Desire wraz z esejem autora na początku - polecam!), następna wycieczka poza DF... Ale że choinki i mikołaje osaczają mnie z coraz to nowych stron, pora zamknąć rozdział pierwszolistopadowy. Tedy przechodzę do relacji.

Ostatnio rozstaliśmy się 31 X na zboczu Nevado de Toluca, gdzie - pożegnawszy się z psem - wsiadłem do taksówki i kazałem się zawieźć do centrum Toluki. Po nieznośnie tłustym taco z pobliskiego baru i nocy w dość obskurnym hoteliku poczłapałem w porannych promieniach listopadowego już słońca w stronę ogólnie pojętego centrum. Spacerek dnia ubiegłego dawał o sobie znać, z dużym apetytem wrzuciłem więc w siebie obfite śniadanie i poczułem że powoli odżywam. Jako że buty jeszcze nie zdążyły mi wyschnąć, postanowiłem nie moczyć w nich ostatniej czystej pary skarpet i cały dzień spędziłem w wilgotnych adidasach szczelnie przylegających do gołych stóp. No ale przynajmniej dzięki temu się wysuszyły. Buty, nie stopy.

Toluca, leżąca na 3000 m stolica Estado de México (Miasto Meksyk to osobne zjawisko: Distrito Federal), jest miejscem jak na Meksyk dość zimnym, choć rzecz jasna nie tak, jak zbocza pobliskiego wulkanu. W pierwszej chwili zrobiła wrażenie takie sobie - dużo przemysłu, samochodów, wśród zabudowań głównie betonowe kostki, coś jak wjazd do Warszawy z kierunku Sulejówka. Gdy dotarłem do centro histórico, miasto jednak nieco zapunktowało:



Obejrzałem przy okazji wystawę tradycyjnych meksykańskich ofrendas - ołtarzy wotywnych na Día de Muertos:



Ale przecież Toluca celem mojego wypadu nie była. Szybko więc przedostałem się na dworzec i złapałem autobus do Morelii - stolicy stanu Michoacan. Wg. strony naszego MSZ-u oraz ambasady, Michoacan zrobił się ostatnimi czasy niebezpieczny. Być może dlatego z okien autokaru wypatrzyłem konwój dziesięciu hummerów i ciężarówek z żołnierzami pod bronią, obsadzającymi kaemy i bacznie rozglądającymi się po okolicy. Zapachniało Irakiem.

Morelia to 600 tysięcy mieszkańców, dość rozległe przedmieścia oraz nie-sa-mo-wi-te centro histórico, które po dziś dzień przetrwało w niemal niezmienionym stanie od czasów kolonialnych. Klasztorów i kościołów od groma, głównie kolonialno-barokowych. Wąskie uliczki, nieco jak w centrum andaluzyjskiej Kordoby. Słynny akwedukt, który - choć mały - jest na tyle dla miasta charakterystyczny, że trafił na rewers banknotu 50-pesowego. A do tego motyle, które w okolicach Morelii stadami chronią się przed kanadyjską i jankeską zimą.
Miasto tętniło atmosferą święta, po bulwarach przechadzały się całe rodziny przebrane za kościotrupy, zombie czy wilkołaki, przewodnicy w strojach sprzed 200 lat oprowadzali tłumy turystów, a o dziewiątej wieczorem niebo rozbłysło eksplozjami fajerwerków. Przy okazji załapałem się na coroczny uroczysty koncert w katedrze - wykonanie Requiem Verdiego.



Kiedy późnym rankiem następnego dnia zasiadłem do śniadania w knajpce z widokiem na katedrę, nagle powietrze wypełniły śpiewy i ryki dobrze mi skądś znane. Nie myliłem się - kibice miejscowych Monarcas de Morelia, których miałem okazję zapoznać na początku sierpnia w DF, w bardziej imprezowych niż bojowych nastrojach wozili się po mieście autobusami, szykując duchowo na popołudniowe spotkanie ich klubu z Chivas Guadalajara.



Zaraz po śniadaniu załapałem się na godzinną sightseeing tour na nasłonecznionym pokładzie piętrowego autobusu. Dzięki temu dane mi było odwiedzić kościół Nuestra Señora de Guadalupe, który - choć z zewnątrz niepozorny - interiorem swym sprawił, że szczęka mi opadła.



Na koniec wycieczki zostaliśmy odstawieni pod jedyne w Meksyku Muzeum Słodyczy, mieszczące się w dawnym klasztorze. Tamtejsze siostrzyczki, niezwiązane ślubami ubóstwa, spokojnie mogłyby dziś rywalizować o tytuł Przedsiębiorcy Roku. Z pomocą indiańskiej siły roboczej oraz środków zdobytych poprzez udzielanie pożyczek na wysoki procent rozkręciły potężny biznes, a sprzedawane przez nie słodycze nie miały sobie równych w całym wicekrólestwie. Coś za coś: reguła zakonu zobowiązywała bowiem siostry do pozostania na terenie klasztoru NA ZAWSZE, tak więc nawet po śmierci nie opuszczały one murów klasztoru, a były grzebane na jego terenie. Przy okazji zwiedzania miałem możliwość spróbowania jednej z najbardziej tradycyjnych odmian meksykańskich słodkości - ate de membrillo, czyli marmolado-konfitury z pigwy. Na tyle różni się ona w smaku od tego typu produktów z Polski, że dopiero dzięki wikipedii dowiedziałem się, że membrillo to właśnie rzeczona pigwa. Na zdjęciu poniżej - bloki ate z odciśniętymi symbolami najsłynniejszych zabytków Morelii:



Jak tylko wyszedłem z muzeum, musiałem pędzić do hotelu, bo nadeszła godzina check-outu. Złapałem mikrobus kierujący się w stronę szosy wylotowej z miasta, a tam, wraz z siedmioma Meksykanami i Amerykaninem z Indiany (pozdro Dylan) - jadącego w stronę Pátzcuaro pick-upa. Bo to właśnie miejscowości na brzegach jeziora Pátzcuaro słyną z najbardziej malowniczych obchodów meksykańskiego Święta Zmarłych. Po drodze minęliśmy liczącą ponad czterysta kopyt konną pielgrzymkę do tegoż Pátzcuaro, jakby wyjętą z filmów o Rewolucji Meksykańskiej.



Wydarzenia wieczoru i nocy z 1 na 2 listopada trudno mi opisać czy spamiętać. Była domówka u jednego z Meksykanów z pick-upa, był poncz sprzedawany na cmentarzu, gdzie całe rodziny zbierały się wokół ognisk i czuwały przy grobach bliskich, były afrokubańskie bębny na ulicach, był pokaz kulinarny zorganizowany przez producenta nowej odmiany mole. O północy noche de muertos, w świetle stojącego w pełni Księżyca, spoglądaliśmy na rozświetlone jezioro oparci o pozostałości taraskańskiej piramidy. Wrażenia były na tyle nieziemskie, że jedyne, co mogę zrobić, to wrzucić parę fotografii - może coś z atmosfery tej nocy dacie radę z nich wycisnąć.



Nazajutrz nie bez trudu podniosłem się z użyczonej mi kanapy, pożegnałem porozkładanych po kątach współbiesiadników i przez Morelię wróciłem do Mexico City akurat na czas, by zakosztować festynowej atmosfery Zaduszek na Coyoacanie, gdzie sztuczna krew i gorący poncz lały się strumieniami. Przy okazji udało mi się zobaczyć pokaz odświętnie ubranych concheros, którzy jak co wieczór pod murami kościoła odprawiali rytuał oczyszczająco-energetyzujący. Takie prehiszpańskie tai-chi. Poniżej: ofrendas z Coyoacanu, concheros oraz okolicznościowe słodkości z coyoacańskiej cukierni (zdjęcia robione komórką):





Podsumowując ten w sumie lekko ponad dwudniowy wypad z DF:

było strasznie;
było śmiesznie;
było refleksyjnie;
była adrenalina;
było słoneczne dolce far niente;
było zwiedzanie.

Zdecydowanie był to Día de Muertos, którego nie zapomnę do końca życia.

A meksykańskiego podejścia do śmierci jako codziennej towarzyszki, z którą człowiek oswaja się od małego, Zachód może tylko pozazdrościć. Tutaj życzenia "feliz Día de Muertos" nie muszą wcale brzmieć jak napad czarnego humoru.

Niebawem napiszę pewnie coś nowego, bo wczoraj w nocy wróciłem z dwóch kolejnych pięknych miejsc, zresztą do jednego z nich niebawem wybieram się jeszcze raz. Jeśli jakaś dobra dusza zna sposób na obrócenie o 90 stopni filmiku z concheros - będę dźwięczny.

4.11.09

Día de Muertos Expedition vol. 1: Lubię poglądać wsparty na wulkanu skale

Powróciwszy do świata żywych, przystępuję do zdawania relacji.

W piątek 30 X wyprawiłem się w godzinach przedpołudniowych na zachód - do miasta Toluca, będącego stolicą stanu Meksyk. Nie zabawiłem tam jednak długo, albowiem bez opuszczania dworca autobusowego, po całkiem przyzwoitym tamże spożytym posiłku, nabyłem bilet do miasteczka znajdującego się, jak twierdził kasjer, najbliżej szczytu Nevado de Toluca, nierzadko ośnieżonej czwartej góry Meksyku. Ponad godzinkę serpentyn później wysiadłem na omżewanym i mglistym poboczu do złudzenia przypominającym wiejskie krajobrazy Podkarpacia. Z jednym tylko wyjątkiem - znajdowałem się na wysokości około 3000 metrów nad poziomem morza. Zważywszy na porę - a było już dwadzieścia po drugiej - powinienem był zadowolić się kilkoma zdjęciami swojsko wyglądających chałup i najbliższym pekaesem zabrać się z powrotem do Toluki. Tak się jednak nie stało.



Spacerowspinając się po zalesionych zboczach, mijałem zjawiska wcale dla mieszczucha niecodzienne - już to osły po borze gromko ryczące, już to konie samopas pastwiskiem puszczone. Wulkanu, chmurami i mgłą przysłoniętego, poza mignięciem z autobusu do tej pory nie widziałem. Aliści niezrażony parłem dalej przed siebie, z rzadka tylko przystając na życzenie skołatanego wysokością serca.


Ścieżka ustąpiła miejsca duktowi, ten zaś rychło w dziewiczą gęstwinę się przemienił, przez którą przyszło mi się przedzierać, buty wraz ze skarpetkami mocząc bezlitośnie. Przyznam się w tym miejscu, że - ciężar plecaka coraz bardziej odczuwając - dwie opasłe książki odważyłem się zeń wydobyć, folią opatrzyć i pod kamień przemyślnie naznaczony zdeponować.

Jeśli kierować się danymi na mapy w internecie dostępne naniesionymi, atak mój nie był podówczas jeszcze skierowany na sam szczyt Nevado, a na masyw niższego Volcán del Gordo - czego, mapami stosownymi nie dysponując, nie wiedziałem. Przebrnąwszy jednak na drugą stronę grzbietu, dostrzegłem znikające w nieboskłonie szare zbocze, pewnikiem do właściwej już góry należące. Z odkryciem tym przyszedł pierwszy moment zwątpienia.


Niemniej jednak, z piękna krajobrazu nowych sił zaczerpnąwszy, ruszyłem w dalszą trasę.

Po przebiciu się przez lesistą dolinę dotarłem do drogi, na której niebawem napotkałem potwierdzenie słuszności obranego kierunku. Zegarek wskazywał godzinę siedemnastą.



Gdy szosą z dołu nadjechał pickup z drwalem w towarzystwie dwóch synów, skorzystałem z okazji i zabrałem się na kilometrowy podjazd na pace. Pożegnawszy się z dobroczyńcami, zaatakowałem zdecydowanie najbardziej dotychczas stromy fragment całego masywu, za jedyną wskazówkę mając biegnącą nad głową linię energetyczną. Gdy po raz kolejny wynurzyłem się nad piętro lasu, roztaczający się za moimi plecami widok wzbudził kolejne wątpliwości co do szans powodzenia przedsięwziętej wyprawy.



Oto jednak w oddali ukazał się punkt terenowy: wspominana przez drwala stacja przekaźnikowa. Akurat w chwili, gdym do niej docierał, na wiodącej w dół dróżce zamigotał reflektor motocykla, którym dwie ostatnie osoby tamtejszego personelu opuszczały osamotnioną placówkę. Ciemności stawały się coraz gęstsze, a całkowity mrok powstrzymywały tylko tabuny schodzącej z gór mgły. Z myślą o przeczekaniu nocy i kontynuowaniu wyprawy o brzasku przekroczyłem bramy niezamkniętej stacji i przystąpiłem do szykowania improwizowanego legowiska. A że mżący na powrót deszcz, betonowe podłoże, górski wiatr, mgła oraz przemoczone obuwie zjednoczyły się w dojmującym poczuciu dyskomfortu, postanowiłem zaradzić zaistniałym okolicznościom poprzez zmianę skarpet tudzież wpuszczenie na teren placówki przyjaźnie zachowującego się psa przybłędy, który znalazł się w sytuacji i, ciepłem emanując, zwinął w kłębek nieopodal mnie.

Po krótkiej rozmowie telefonicznej oraz skalkulowaniu przewidywanej pory wschodu Słońca doszedłem jednak do wniosku, że czekałoby mniej bez mała dwanaście godzin wysokogórskiego nocnego chłodu, toteż rad nierad przystąpiłem do odwrotu, w pajęczo gęstej mgle ostrożnie po śladach motoru stąpając. Muszę przy tym oddać sprawiedliwość druhowi mej niedoli, który wiernie podążył za mną.

Gdy wszedłem z powrotem w las, mgła straciła na nieprzeniknioności, a niebem zawładnął stojący w pełni Księżyc. Biorąc to za dobrą monetę, odważyłem się zejść z drogi i odszukać obrany uprzednio skrót. W chwili opuszczania głównego szlaku spojrzałem jeszcze raz za siebie - i ujrzałem odcinającą się na granatowym firmamencie sylwetkę Niezdobytego.

Kiedym zszedł w okolice popołudniowego spotkania z osłami, świecące w księżycowej poświacie wskazówki zegarka niemo oznajmiły godzinę jedenastą. Po ośmiu godzinach wędrówki wydobyłem nienaruszone siłami przyrody książki z oznaczonej wcześniej skrytki, pożegnałem się z psem i zatrzymałem jedną z ostatnich zmierzających ku Toluce taksówek.