28.8.09

A post with no reason

Czyli refleksje dość swobodne, na które okazji wcześniej nie było

Oddałem plan magisterki, zainkasowałem pierwszą wypłatę stypendium, w ten weekend minie miesiąc od chwili przyjazdu do Meksyku. Co w tak zwanym międzyczasie zauważyłem, zjadłem, o czym pogadałem?

  • Jak można się było spodziewać, w iluś miejscach (cukiernia, kawiarnia, taksówka) hasło "Polonia" wywołuje automatyczne skojarzenie "Wojtila". Ale z czym jeszcze jesteśmy kojarzeni? Otóż drugim najczęściej słyszanym nazwiskiem jest "Lato", jako że obecny prezes PZPN-u pod koniec swojej kariery zawodniczej kopał gałę właśnie na boiskach meksykańskich. W rozmowach z ludźmi bardziej wykształconymi pojawia się także ku miłemu zaskoczeniu Kieślowski - i to jako szerzej znany od Polańskiego. Następnym "naszym" elementem jest dość łatwo dostępna Wyborowa oraz Żubrówka. Zanim jednak zaczniemy fetować sukces eksportowy, należy wspomnieć, że trunki te dystrybuuje tutaj firma francuska. Czyli nam zostaje najwyżej satysfakcja. Ogólnie rzecz biorąc, Polska obecna jest w tutejszej świadomości chyba bardziej niż u Amerykanów - raz zdarzyło mi się co prawda usłyszeć pytanie "po jakiemu się w Polsce mówi?", lecz z drugiej strony w miejscowych księgarniach bez problemu można zaopatrzeć się w pokaźny zbiór publikacji Lema czy Mrożka, a w jednym antykwariacie natrafiłem wręcz na "Campesinos" by Ladislao Reymont.

  • Wieści z frontu kulinarnego: oswoiłem się już z papają, pitahayą, owocami kaktusa (nie mylić z nopalami, które są czymś a la liśćmi), guajabą w postaci pulque, guanabaną i zapotes jako smakiem lodów, ale wszystkie te małe odkryciątka są niczym w porównaniu z dwoma ostatnimi dniami, podczas których dane mi było zasmakować w tutejszych owocach morza. Doświadczenie trudno opisać. Może wystarczy, jak wspomnę, że wczoraj do ośmiornicy w tutejszych warzywach wychyliłem dwa puchary zawierające piwo z ostrym sosem i osiadłymi na dnie krewetkami? Może dla efektu dorzucę dzisiaj filet z miejscowej rybki z zapieczonymi w środku krewetkami i queso manchego? Chętnych zapraszam na degustację na miejscu. A co do tzw. zemsty Montezumy - wygląda na to, że legitymacja stypendysty-antropologa chroni mnie nawet przed nią.

  • W kwestiach polityczno-społecznych także zdążyłem się cokolwiek zorientować. Na początku lipca były wybory lokalne, które ludność potraktowała letnim moczem, "bo wszyscy wiedzą, że i tak niczego to nie zmieni". Wyjątkiem od zobojętniałych mas jest, rzecz jasna, środkowisko studenckie - UNAM rozpolitykowany jest do granic możliwości (momentalnie przypomnina się opis uniwersytetu San Marcos u MVL), dominuje oczywiście tendencja lewicowa, co chwila wiece w Auditorio Che Guevara, a drugim najpopularniejszym wzorem na koszulkach jest logo EZLN, które przegrywa tylko z będącą symbolem uniwersyteckiej drużyny piłkarskiej mordą pumy. Dodam jeszcze, że jakiekolwiek demonstracje na terenie miasta (a to pod czerwonymi sztandarami walczących o mieszkania, a to pod transparentami obrońców tradycyjnych ulicznych straganów rzemieślniczych tianguis) obstawiane są przez absurdalnie liczne siły policyjne. Ale gości z długą bronią to widać tutaj i przy wejściu do Starbucksa, i w Palacio de Bellas Artes (tak pieczołowicie pilnowana była akurat pierwsza latynoamerykańska wystawa Tamary Lempickiej), i przy każdym większym kiosku ruchu. Ot, prewencja. Być może jednak koniec końców potrzebna, bo codziennie (conocnie?) w całym DF "w okolicznościach tragicznych" - czyli napadach, strzelaninach, wypadkach drogowych itp. - ginie od pięćdziesięciu do stu osób. Jak wiadomo, istnieją dwie koncepcje policji: policja widoczna i policja skuteczna. Tutaj postanowiono zacząć od "niech nas zobaczą".

  • Pogoda: wyjście z domu w godzinach porannych niekiedy skłania do przemyśleń nad dłuższym rękawem. Nie jest to jednak kwestia zbliżającej się jesieni, a wypadkowa wysokości nad poziomem morza i godziny wschodu słońca (coś koło siódmej). Od jakiejś takiej pierwszej po południu robi się nieznośnie gorąco. Upał ustępuje koło czwartej-piątej, a niedługo potem zaczynają nadpływać szare, ciężkie chmury, z których w dziewięciu wypadkach na dziesięć przed świtem coś zdąży popadać. Mimo to cały kraj przejęty jest panującą ponoć suszą, wodę się racjonuje, wodę się oszczędza, wody - według billboardów - może zabraknąć już w lutym. Pożyjemy zobaczymy.

  • Tak zwane życie z miejscowymi: Ani razu nie spotkałem się jeszcze z jakąkolwiek nieprzyjazną reakcją; jeśli już, męczyła mnie najwyżej natarczywość niektórych straganiarzy czy sprzedawców. Bez względu na pochodzenie i wykształcenie, ludzie są bardzo ciekawi "innego", toteż przy zakupie głupich pączków czy mineralki zdarza mi się przysiąść na dwudziestominutową rozmowę. Strojem się jakoś szczególnie nie wyróżniam, ale i tak poznani już sklepikarze, kelnerzy i barmani rozpoznają mnie z daleka i witają uśmiechem. Bo "inny" od nich jestem, byłem tego świadomy przed przyjazdem i raczej nic z tym nie zrobię. Chociaż stopień dostrzeganej we mnie "inności" niekiedy możę zaskakiwać. Gdy trzy dni temu w biurze pisania podań panienka wypełniała mi na komputerze formularz migracyjny, początkowo, spojrzawszy na mnie, zaproponowała "blondyn, niebieskie oczy". Tja. Proponuję tak w ogóle "biuściasta muzułmanka-wegetarianka".

  • Telewizja: mam w mieszkaniu dostęp do jakiejś tutejszej kablówki, dającej programy z dużej części Ameryki Łacińskiej tudzież z USA. Przyznam, że oglądam rzadko, a jeśli już, to głównie rzeczy północnoamerykańskie. Z tutejszych programów (choć śledzę przede wszystkim transmisje z meczów, podczas których komentatorzy drą się, śpiewają i modlą, a piłkarze grają w piłkę i to nieźle - czyli dla przybysza z Polski zupełne novum) zdążyłem już jednak wychwycić parę obserwacji - jak na przykład to, że na podobieństwo Niemców czy Hiszpanów statystyczny Meksykanin ma znikome szanse poznać prawdziwy głos Bruce'a Willisa czy Jima Carrey'a, bowiem wszystko się tu dubbinguje. Inna rzecz - patriotyczna propaganda sukcesu, która pojawia się u nas przed wyborami z regularnością zaskakującej drogowców zimy, tutaj trwa na okrągło. Co drugą-trzecią przerwę reklamową usłyszymy podniosły ton lektora, który informuje, że dzięki działaniom panów senatorów/rządu federalnego/Quetzalcoatla/Niewidzialnej Ręki Rynku udało się w ostatnim miesiącu ograniczyć przestępczość/nakarmić ileś dzieci/zebrać ileś kwintali z hektara. Są też wersje nawołujące do działania, gdzie uśmiechnięci obywatele Meksyku (prawie wyłącznie biali i o ponadprzeciętnej prezencji) chwalą się na przykład wyrobioną sobie legitymacją wyborczą (jest coś takiego, oddzielny dokument uprawniający do głosowania) czy skorzystaniem z innego rządowego dobrodziejstwa, zachęcając przy tym telewidzów, by postąpili tak samo.

  • Tutejsze wiewiórki są czarne.
Jutro wybieram się do Teotihuacan, ale też niczego nie obiecuję, bo z obiektywnych przyczyn parę wcześniejszych prób pozostało na etapie planów. No i cały czas czytam, piszę, a także w pocie czoła znajduję czas na intensywne dolce far niente, czego sobie i Państwu życzę. Na "do widzenia" wrzucając parę zrobionych tu fotek bez tematu wiodącego. Tegotygodniowi szczęśliwcy to: Jezus Bez Głowy, Palma, Marszałek Josip Broz Tito, Fontanna-Parasol oraz wyprzedzający wszystkich o parę długości Baunsujący Olmek. Gratulujemy wygranej.

24.8.09

Rzeczy, które kupisz w Meksyku jadąc metrem (+ bonus)

Jak już kiedyś wspominałem, tutejsze metro zdecydowanie zasługuje, by mu się bliżej przyjrzeć. Podziemny Sistema de Transporte Colectivo, który po dwóch latach budowy zainaugurowano we wrześniu 1969 roku, liczy obecnie ponad dwieście kilometrów torów, przy których znajduje się 175 stacji, obsługujących 11 różnych linii. Sto sześć przystanków znajduje się pod ziemią, pięćdziesiąt trzy - na powierzchni, zaś szesnaście - na podniesionych ponad poziom ulicy platformach. Ocenia się, że w ubiegłym roku dziennie kolejka przewoziła ponad cztery miliony pasażerów. Tyle wikipedia. Dla ciekawych - oto schemat sieci połączeń. Na uwagę zasługuje dość duża liczba stacji przesiadkowych.

Dość liczb, czas na wrażenia:
  • Metro w Mexico City nie jeździ, jak zwykły to czynić wszystkie szanujące się pociągi, na stalowych kołach, lecz na gumowych oponach. Zwiększa to co prawda koszta codziennej eksploatacji (tarcie), ale sprawdza się w wypadku różnic wysokości tudzież terenów aktywnych sejsmicznie. No i przy prędkościach, które motorniczy czasami rozwijają, zwykłe pociągi nie tyle by podskakiwały, co wylatywały z szyn.
  • Metro w Mexico City jest najtańszym tego typu systemem komunikacyjnym na świecie - jednorazowy bilet kosztuje 2 pesos, czyli 0,44 PLN. Wiem, miało być bez liczb - ale też nie są to nominały zbytnio przytłaczające, n'est-ce pas? Co więcej, z biletem takim mijamy bramkę na stacji, gdzie wsiadamy, po czym jeździmy ile tylko chcemy: do końca linii, z powrotem, z przesiadką, z kolejną przesiadką, aż nam się znudzi. Poza biletami jednorazowymi istnieją też karty, w których wyrabianiu sensu raczej nie widzę, bo nie są okresowe, a po prostu pozwalają na określoną liczbę przejazdów. Starałem się rozkminić tajemnicę tak skrajnie niskich cen biletów i doszedłem do wniosku, że wynika to z faktu, iż kasowniki na bramkach bilety pożerają. Czyli kartoniki są zapewne wielorazowego użytku. Rodzimych lekkometroatletów rodem ze stacji Służew uprzedzam - w przeskakiwaniu przez bramki może nieco przeszkodzić pilnujący ich policjant z ostrą bronią.
  • Metro kształci, w tym i w nahuatl. I nie chodzi mi tutaj o wystawy na poszczególnych stacjach, choć i te bywają interesujące, a o zaprojektowane z myślą o indiańskich analfabetach piktogramy towarzyszące nazwom poszczególnych stacji. Przystanek "Coyoacan" zdobi więc wizerunek kojota, "Juarez" - profil meksykańskiej wersji Obamy sprzed stu pięćdziesięciu lat, "Etiopia" - lew, a "Zapata" - wąsaty gość w sombrero i z pasami amunicji. No dobrze, a gdzie ten nahuatl? Ano na stacjach "Chilpancingo" - wg. jednej z interpretacji "małe gniazdo os", "Chapultepec"- "konik polny" (a dosłownie "owad, co zasuwa jak piłeczka z kauczuku") czy "Pantitlan" - "między flagami" (chodzi o dwie flagi, jakie Meszikowie w celach nawigacyjnych umieścili w znajdującym się tam niegdyś jeziorze Texcoco). Oprócz tego, każdej linii metra przyporządkowano też, rzecz jasna, osobny kolor.
  • Żeby nie było zbyt wesoło - metro w Mexico City ma też swoje minusy. O ile w iluś miastach świata zejście pod ziemię w upalny dzień wiąże się z poczuciem ulgi, tutaj zjeżdżamy do przedpiekla. Jest niesamowicie gorąco, duszno, lepko, w większości wypadków tłoczno, a stoiska gastronomiczne w przejściu pod Rondem Dmowskiego w porównaniu z tutejszą infrastrukturą tego typu skromnie leżą i kwiczą. Kupimy tu toniki na wszelkie dolegliwości, kawałek buły z sosem spod szyldu Domino's Pizza, najnowsze tabloidy ze zdjęciami wczorajszych ofiar porachunków przestępczych i podpisami typu "szedł kupić marchewkę, ale nie zdążył", książki, płyty, blaszane zegarki, pierzaste koguciki itd. Największy hardkor zaczyna się jednak w chwili wepchania się do wagonu (który w chwili wjazdu na stację staje się obiektem zmasowanego szturmu spokojnie do tej pory oczekujących podróżnych). Nie chciałbym jechać tutejszym metrem na kacu. Gdy tylko pociąg rusza, rozlega się profesjonalnie wyćwiczony i świdrujący okrzyk: "Señores Pasajeros, les traigo a venta (X), (Y) pesos les vale, (Y) pesos les cuesta!", gdzie towarem X mogą być gumy do żucia, rolki taśmy klejącej, pirackie płyty mp3 typu "150 światowych przebojów w aranżacji na okarynę i krowi dzwonek", filmy dvd, zaskakująco popularne w Meksyku poradniki samodoskonalenia, lizaki, Biblia-audiobooki i wszystko, czego dusza pasażera zapragnie. A jako że PT Klienci nie lubią kupować kota w worku, całość połączona jest z prezentacją - facet ma na sobie plecaczek, w nim gigantyczny głośnik, zaś w jednej z dłoni pilota. I dawaj robić wielodecybelowy preview oferowanych na płycie wspaniałości! Zdarzają się też wersje jeszcze bardziej multimedialne, bo z ekranikiem do podglądu DVD. Ceny? od 1 peso za gumę do żucia do 10 peso za płyty lub książki. Nierzadko zdarza się, że w jednym wagonie naraz odchodzi dystrybucja pirackich płyt, pastylek na nieświeży oddech i - powiedzmy - gąbeczek do zmywania. Kiedyś powinienem się zdobyć na inwestycję socjologiczną i przejechać całą trasę jednej linii, kupując po jednym produkcie od każdego sprzedawcy. Zastanawiam się, czy wyszedłbym z metra o własnych siłach.
Metro jest rozległe, lecz że miasto ogromne, z wielu okolic do stacji trzeba by drałować z buta. Tutaj ratuje nas kolejny lokalny fenomen, a mianowicie minibusiki peseras, kursujące po mniej więcej stałych trasach, za mniej więcej znane stawki i bez określonych przystanków, za to z otwartymi drzwiami, przez które na rogu ulicy można wskoczyć bądź wyskoczyć. Droższe to trochę niż metro, ale konkretny przebieg trasy można wynegocjować, a hasło "przystanek na żądanie" nabiera tu głębszego sensu, bo wystarczy (z ulicy) zamachać bądź (z wnętrza) krzyknąć bajo! (wysiadam!).


Jeszcze jednym środkiem lokomocji są taksówki, relatywnie tanie (o ile z włączonym taksometrem, a nie podług fantazji p. kierowcy) i - przy zachowaniu pewnych reguł - bezpieczne. Cenę za kurs możemy ustalić na starcie, a jeśli jedziemy wedle licznika, przed wycieczką po całym mieście uchroni nas najprostszy nawet blef w stylu "potem skręca pan w lewo w Av. Insurgentes, prawda?" - i nie ważne, że nie mamy pojęcia, gdzie jesteśmy, a na kolanach trzymamy atlas Warszawy, Łomianek czy Grzybów Jadalnych. Rzecz jasna, gdy tanecznym krokiem wytaczamy się o bolesnej godzinie z lokalu, najsensowniejszym wyjściem jest zamówić taksówkę przez telefon lub poprosić o to kogoś z knajpy. Dzięki temu nikt nie poczyta sobie o nas w poniedziałkowym tabloidzie.
Poniżej - najpopularniejszy tu model taksówki oraz łapiący się w kadr zad pesery.


=================
A teraz obiecany bonus i psychotest w jednym:

Pomijając napis na czarno,
ILE WIDZISZ WYRAZÓW?



Odpowiedzi prosimy przysyłać gońcem. Decyduje data jego imienin.


Wpis krajoznawczo-informacyjny, a co tymczasem u mnie? Obecnością na zajęciach zainaugurowałem barbarzyński, zaczynany w sierpniu rok akademicki. Poza tym dzięki magicznej legitce Instytutu wożę się darmowo po kolejnych muzeach i wystawach. W zeszłą niedzielę planowaliśmy ze współlokatorem-rodakiem uderzyć na Tenochtitlan, lecz piątkowo-sobotnie badania terenowe nad stanem meksykańskiego gorzelnictwa pokrzyżowały nam nieco plany. Tlalocowi niech będą dzięki za awokado z solą, albowiem porannym nazajutrz stawia na nogi. W tę niedzielę zwiedziłem zaś Museo del Templo Mayor (to ta świątynia, której już nie ma, a ruiny której przypadkiem "odkryli" w latach 70. tuż obok katedry na Zócalo) oraz Plaza de las Tres Culturas w Tlatelolco, o którym też coś napiszę, ale może bliżej rocznicy. Pooglądałem też trochę tutejszej telewizji, która także zasługuje na oddzielną notkę. A, no i czytałem i pisałem. O pisaniu coś powiem, jak z niego coś wyjdzie (aj hołp), a co do czytania - polecam "Other Voices, Other Rooms" Trumana Capote. Ale w komentarzach ani słowa o fabule, bo jeszcze nie doczytałem. No, to tyle. Hasta Rasta Siedemnasta.

12.8.09

Sobotnia wycieczka do Taxco


Tak jak zapowiadałem, w zeszłą sobotę wybraliśmy się na pozamiejski wypad do położonego malowniczo acz wcale nie tak blisko stolicy pięćdziesięciotysięcznego miast(eczk)a Taxco de Alarcón (stan Guerrero). "Wybraliśmy się", bo grupa liczyła cztery osoby, w tym dwoje stypendystów, jednego przedstawiciela warszawskiego Muzeum Sztuki Nowoczesnej oraz jedną przedstawicielkę naszego tutejszego przedstawicielstwa dyplomatycznego, która całą wyprawę zorganizowała. Jeszcze przed przyjazdem na miejsce miałem okazję poobserwować "meksykański styl prowadzenia pojazdów mechanicznych", którego jedną z cech dystynktywnych jest oszczędzanie żarówek kierunkowskazów. Poza tym niedługo po opuszczeniu Mexico City wspięliśmy się jakże urokliwą szosą na przełęcz na wysokości 3100 metrów, gdzie pomimo dość zaawansowanego już poranka nadal zalegała mgła tudzież temperatura rzędu jedenastu stopni, co skłoniło nas do rozważań, czy aby nie przyjdzie nam się na indiańskim bazarze zaopatrywać w jakieś porządne serdaki.
Po dojeździe do miasta pogoda zmieniła się jednak na tyle, iż zamiast lokalnych wytworów wełnianych (gdzie "lokalnych" jest pojęciem umownym, albowiem na miejscowym bazarze po okazyjnej cenie można też nabyć pledy z ekwadorskich lam) na pamiątkę przywiozłem sobie lekkie poparzenie karku i ramion. Trzeba było zabrać turban.
Parę informacji o samym Taxco: Jest to do dziś aktywny ośrodek wydobycia srebra, pełen kramów z biżuterią oraz turystów, których w ciągu tych paru godzin widziałem więcej niż przez kilka wcześniejszych dni w Mexico City łącznie. Miejscowość została wpisana przez meksykańskie ministerstwo turystyki na oficjalną listę 35 "pueblos mágicos". Co krok znajdziemy tu ślady bytności osiemnastowiecznego Katalończyka Josego de la Bordy, będącego - jako rzecze Wikipedia - jednym z najbogatszych ludzi ówczesnego Meksyku. To on rozpoczął na większą skalę eksploatować tutejsze złoża srebra, on też ufundował oszałamiający barokowy kościół Santa Prisca - budowlę różową, o poskręcanych kolumnach, ozdobioną figurami zdolnymi wzbudzić emocje zaprawdę skrajne, a charakterystycznymi również dla innych kościołów w Meksyku. Spotkamy tu więc posąg Chrystusa z prawdziwymi włosami, Chrystusa w ranach niczym po wyjęciu z Żelaznej Dziewicy, a także mocno obrazowe przedstawienie grzesznych namiętności piekła. W charakterze wotów znaleźć można rogate konstrukcje z papier-maché z poutykanymi tu i ówdzie fajerwerkami, które przy odpowiedniej okazji zostaną podpalone. Poniższe zdjęcia pochodzą z dwóch taxkeńskich kościołów:



I jeszcze może ze dwa widoki z zewnątrz:


Po wyjściu z kościołów rzuciliśmy się w plątaninę uroczych i stromych jak diabli uliczek, które koniec końców doprowadziły nas, przez połowicznie podziemny bazar, na ten sam przykościelny placyk. A gdy w pobliskim sklepie zaopatrzyłem się w kolejny do naszej domowej kolekcji kafelek, nie pozostało już nic innego, jak dać miejscowemu naganiaczowi zaciągnąć się do restauracji na tarasie z widokiem na całe Taxco. Jak głosi stare nahuatlańskie przysłowie - "młynarz, młynarz..." yyy, znaczy, przepraszam... "Fajitas i zimna Corona sprawiły, że Juru nie skonał".

Zdjęcia z uliczek, bazaru i tarasu, tu i ówdzie widać charakterystyczne dla całej Ameryki Łacińskiej wężowiska kabli energetycznych, a te latawce-nietoperze na jednym ze zdjęć to suszące się świńskie skórki. Tak, za zielonym garbusem i tuż obok skarpy jest mięsny o nazwie "La Curvita".


Najbliższy weekend siedzę w mieście i się kształcę/magistrzę/kulturalnię, ale na kolejny kroi się następna wycieczka. W międzyczasie być może napiszę coś o tym, jak się tutaj żyje - bezpieczeństwo, transport, jedzenie, zakupy, tego typu sprawy. A na dzisiaj to tyle. Idźta przez zboże, we wsi gringo stoi.

Edit: Przypomniała mi się jeszcze jedna niesamowita rzecz z Taxco. I teraz konkurs - na czym polega ta promocja? I czy za trzy nakrętki dostanę chociaż św. Józefa? Odpowiedzi w komentarzach.




6.8.09

Lew, Czarownica i Wielki Stadion

...czyli niedziela pełna wrażeń.

Jak się okazało, maksyma "więcej szczęścia niż rozumu" ma się w moim wypadku dobrze. Jechałem praktycznie w ciemno, znalazłszy w ostatnim momencie hostel na cztery dni i pozyskawszy listę mieszkań/pokoi wynajmowanych studentom UNAM. Pierwsze lokum, które postanowiłem sprawdzić, znajdowało się na ulicy przylegającej do tej z hostelem. No i oto mam mieszkanie.

Gdy już załatwiłem sobie dach nad głową, wybrałem się trochę pozwiedzać. Dzielnica jest naprawdę przyzwoita, dwa kroki (w skali meksykańskiej) dzielą mnie od domu Fridy (i jej puszczalskiego, krągłych kształtów małżonka), kolejne półtora - od domu Trockiego.
Bilet do domu Fridy upoważnia też do wejścia do Anahuacalli - domu-muzeum Diego Rivery, gdzie jeszcze się pojawić okazji nie miałem. Już jednak sama Casa Azul państwa Riverów robi wrażenie niesamowite. Wewnątrz, prócz zbieranych przez obydwoje małżonków okazów sztuki ludowej i prehispańskiej, napotkać można ciekawą kolekcję malowanych na blaszkach (?) obrazków wotywnych, głęboko osadzonych w tradycji meksykańskiej religijności, a ignorowanych przez właściwie wszystkich tutejszych prócz Fridy artystów. Wśród zachowanych (a po części niedawno dopiero odkrytych) listów mamy korespondencję z Einsteinem, Andé Gidem czy Frankiem Lloydem Wrightem (z tym ostatnim Rivera konsultował projekt Anahuacalli), zaś w znajdującej się w pracowni malarskiej biblioteczce m.in. wielki album Wita Stwosza. Kolejnym, dość wstrząsającym elementem wystroju są gorsety ortopedyczne Fridy, które sama sobie malowała i ozdabiała. Choćby lusterkami. W gorsecie Fridy Kahlo ujrzałem własną twarz. Ha - wyrwać z kontekstu i rozgryzać nocami.

Kilka uwag odnośnie samego domu:
- Na obszernym a zielonym wewnętrznym podwórku wzniesiono niewielką piramidę schodkową, w chwili zwiedzania zajętą przez zdecydowanie zadomowionego tam kota.
- Choć w chwili, gdy Frida i Diego tu zamieszkali, piecyki gazowe były już powszechnie dostępne, ich kuchnia opalana była w tradycyjny sposób, a oboje przywiązywali dużą wagę do kolekcjonowania tradycyjnych meksykańskich przepisów.
- Dom przez parę ładnych miesięcy służył za pierwsze meksykańskie schronienie Trockiego, który w 1938 roku otrzymał od prezydenta Cardenasa azyl polityczny.
Obok kolejno: przeszklona pracownia malarska, pani wyławiająca monety z oczka wodnego oraz sypialnia Fridy z umieszczoną na łóżku jej maską pośmiertną. Tak, nad łóżkiem lustro. Tak, nad łóżkiem szkielet. Tak, w nogach łóżka gorset. Tak, lekkie brrr przechodzi.











Po domu Fridy udałem się do muzeum-twierdzy Trockiego, gdzie twórca Armii Czerwonej po rozbracie z Riverą skitrał się za pieniądze sympatyków ze Stanów Zjednoczonych. Skitrał się - należy zauważyć - nie do końca skutecznie, albowiem pomimo powznoszonych wieżyczek strażniczych i dość licznej ochrony 21 sierpnia 1940 roku został zaciukany czekanem przez katalońskiego agenta NKWD Ramona Mercadera.
Oprócz opasłych tomów rewolucyjnych dzieł oraz grubych, na próżno pancernych drzwi, uwagę przykuwa ogrodowa kolekcja kaktusów, które z prawdziwą pasją Trocki zbierał na wycieczkach w okoliczne wzgórza, zostawiając w tyle młodszych od siebie o kilkadziesiąt lat zziajanych współpracowników. Drugim domowym hobby Lwa Dawidowicza była hodowla królików.


Na zdjęciu biurko, przy którym Trocki pracował i został śmiertelnie ranny. Sprzęt koło etażerki to mocno wczesna wersja dyktafonu na woskowe wałki. Jeśli wierzyć p. Wołoszańskiemu, Mercader zaszedł lwa rewolucji od tyłu i stanął po jego lewej stronie, tym samym odgradzając go od jako tako widocznego na zdjęciu guzika alarmowego.


A tutaj trochę street artu, jakim mur rezydencji ozdobiono:



Pozwiedzałem, poczytałem, przyszedł czas na rozrywkę co bardziej masowo-dynamiczną. Z meksykańską ekipą z hostelu wybrałem się więc na mecz na Estadio Azteca. Miejscowi, czyli América, podejmowali ekipę Monarcas Morelia w ramach drugiej kolejki Apertury (coś jakby runda jesienna, tylko zakończone niezależnym tytułem mistrzowskim). Na pierwszy gwizdek spóźniliśmy się dobre pół godziny, miejscowi przegrali 2:1, ale i tak było bardzo fajnie:

*

* - Tak, oto ja podczas imprezy sportowej z napojem alkoholowym w dłoni. Tutaj nikomu to nie przeszkadza. W trakcie meczu można się zaopatrzyć w piwo, czipsy, pizzę, lody, gorący kubek i czego jeszcze dusza zapragnie. Niestraszne to stadionowi, podobnie jak eksplozja radości kibiców drużyny przyjezdnej (aczkolwiek muszę przyznać, że betonowa posadzka drżała w posadach).




Wrzut jest o niedzieli, a mamy koniec czwartku. W międzyczasie latam po rozmaitych urzędach, gdzie podpisuję masę papierów, rozdaję zdjęcia i zapisuję różne ciągi alfanumeryczne. No a poza tym biorę się za investigación, bo w końcu za to mi płacą. To znaczy jeszcze nie płacą, ale obiecali, że zapłacą, a kryzys kryzysem, ale jak taki poważny kraj coś obiecuje, to się chyba tego będzie trzymał, czyż nie? Czyli na razie ja nie mam ich pieniędzy, a oni mojego planu pracy. Pod koniec miesiąca mamy się tym wymienić. Vamos a ver. Na razie w weekend wypuszczam się na pierwszą wycieczkę pozamiejską. A o kulinariach nie piszę, bo trzy dni z rzędu gotowałem sobie sam, więc odkryć jakichś wielkich nie poczyniłem. I jeszcze odnośnie datownika - wiem, sam znęcam się nad biurwami w urzędach i recepecjach, co wizyty wyznaczają na "czwarty sierpień", ale głupi software bloga takich niuansów nie łapie. Jak ktoś ma pomysł jak to zmienić, chętnie zaimplementuję. Anyway, do następnego.

3.8.09

Po części ogarnięty-m

Piąty dzień, a kwestii nowych co niemiara - ale to było do przewidzenia. No to może po kolei:

Mam mieszkanie. W znośnej cenie, z netem, telewizją, przemiłą właścicielką, jedną uliczkę od hostelu, w którym byłem, więc przeprowadzka trudna nie była. W moim docelowym pokoju mieszka do końca września odbywający staż w tutejszym Boschu Polak. Wódka z zakąską się nie zejdą czy jak tam szło... Do czasu jego wyprowadzki właścicielka odstąpiła mi swój pokój, sama się wyprowadzając do mniejszego. Cud kobieta.
Mam też miejscowy telefon na kartę. Przed zbytnim samozadowoleniem skutecznie chroni mnie świadomość czekającego mnie kołowrotu w różnych lokalnych instytucjach imigracyjno-studenckich, w tym - być może - uzupełnienie dokumentacji medycznej.

Wieści z frontu turystycznego: w piątek przejechałem się do centrum, gdzie na dość obszernym placu Zócalo pokaźne miejsce zajmuje niebrzydka barokowa katedra.
Problem w tym, że tuż obok stała sobie niegdyś Templo Mayor - wielka nahuatlańska (czyli, jak to się popularnie mówi, aztecka) świątynia. Zostały po niej niestety jedynie ruiny. Katedr jak ta jest w Hiszpanii dość sporo. Podobnych świątyni azteckich na świecie - już nie. Szkoda.

Pod katedrą łazi kataryniarz i gra melodię znaną chyba wszystkim:


Do placu przylega też parę długich budynków władz, w tym jeden, do którego akurat przyjeżdżał prezydent. Prezydentem Meksyku jest od pamiętnych wyborów w 2006 roku Felipe Calderón. Pamiętnych, bo według pokaźnej części obywateli Calderón owe wybory przegrał. Summa summarum, nie można go uznać za "prezydenta wszystkich Meksykanów".

Nasycony spalinami, gwizdkami protestujących i upałem, wróciłem do mojej pięknej dzielnicy. Wróciłem tak, jak przyjechałem, czyli metrem. Metro jest wielkie, najtańsze na świecie i ma gumowe koła, ale więcej napiszę o nim przy innej okazji.


Po powrocie na Coyoacán (czyli - z nahuatl - "miejsce kojotów") postanowiłem zapoznać się z bardziej ekonomiczną twarzą tutejszej gastronomii i poszedłem na coś w rodzaju wpuszczonego w zabudowę ulicy krytego bazaru, gdzie wokół kilkunastu stoisk z przygotowywaną na szybko strawą kłębią się rzesze miejscowych. Przegryzka kosztować będzie kilkanaście peso, syty obiad z napojem - trzydzieści pięć, czyli 7,50 pln. Ruch dość duży, a jak do tego na ulicy trwa akurat urwanie chmury, zgiełk przypomina nowojorską giełdę. Pozycje warte polecenia - taco z wołowiną i nopalitos, do tego nieźle przyprawione guacamole i sok z mango.
Wersja dla głodniejszego - trzy sope z sosem, tartym serem i tymże samym przyprawionym guacamole. Byłem tam na razie trzy razy, zawsze wychodząc zadowolony, a że nie widziałem tam żadnego innego obcokrajowca, zdążyłem już zapaść w pamięć prowadzącemu moje ulubione stoisko.
Tuż koło miejsca z jedzeniem jest duży zielony plac, przy którym stoi niewielki kościół, a na którym codziennie wieczorem rozstawiają się setki straganów z churros, lodami, kapeluszami i wszelkim kiczem. Co do lodów - wybitnie ciekawymi połączeniami okazały się sorbety z ananasa bądź mango z dodatkiem chili. Z zapitek praktykuję na razie jedynie coronę. Mezcal przyjdzie w swoim czasie.

W imieniu całej załogi dziękuję Państwu za trawienie czasu na blogu juruwmeksyku. W następnym odcinku: Frida, Trocki i piłka nożna.