3.8.09

Po części ogarnięty-m

Piąty dzień, a kwestii nowych co niemiara - ale to było do przewidzenia. No to może po kolei:

Mam mieszkanie. W znośnej cenie, z netem, telewizją, przemiłą właścicielką, jedną uliczkę od hostelu, w którym byłem, więc przeprowadzka trudna nie była. W moim docelowym pokoju mieszka do końca września odbywający staż w tutejszym Boschu Polak. Wódka z zakąską się nie zejdą czy jak tam szło... Do czasu jego wyprowadzki właścicielka odstąpiła mi swój pokój, sama się wyprowadzając do mniejszego. Cud kobieta.
Mam też miejscowy telefon na kartę. Przed zbytnim samozadowoleniem skutecznie chroni mnie świadomość czekającego mnie kołowrotu w różnych lokalnych instytucjach imigracyjno-studenckich, w tym - być może - uzupełnienie dokumentacji medycznej.

Wieści z frontu turystycznego: w piątek przejechałem się do centrum, gdzie na dość obszernym placu Zócalo pokaźne miejsce zajmuje niebrzydka barokowa katedra.
Problem w tym, że tuż obok stała sobie niegdyś Templo Mayor - wielka nahuatlańska (czyli, jak to się popularnie mówi, aztecka) świątynia. Zostały po niej niestety jedynie ruiny. Katedr jak ta jest w Hiszpanii dość sporo. Podobnych świątyni azteckich na świecie - już nie. Szkoda.

Pod katedrą łazi kataryniarz i gra melodię znaną chyba wszystkim:


Do placu przylega też parę długich budynków władz, w tym jeden, do którego akurat przyjeżdżał prezydent. Prezydentem Meksyku jest od pamiętnych wyborów w 2006 roku Felipe Calderón. Pamiętnych, bo według pokaźnej części obywateli Calderón owe wybory przegrał. Summa summarum, nie można go uznać za "prezydenta wszystkich Meksykanów".

Nasycony spalinami, gwizdkami protestujących i upałem, wróciłem do mojej pięknej dzielnicy. Wróciłem tak, jak przyjechałem, czyli metrem. Metro jest wielkie, najtańsze na świecie i ma gumowe koła, ale więcej napiszę o nim przy innej okazji.


Po powrocie na Coyoacán (czyli - z nahuatl - "miejsce kojotów") postanowiłem zapoznać się z bardziej ekonomiczną twarzą tutejszej gastronomii i poszedłem na coś w rodzaju wpuszczonego w zabudowę ulicy krytego bazaru, gdzie wokół kilkunastu stoisk z przygotowywaną na szybko strawą kłębią się rzesze miejscowych. Przegryzka kosztować będzie kilkanaście peso, syty obiad z napojem - trzydzieści pięć, czyli 7,50 pln. Ruch dość duży, a jak do tego na ulicy trwa akurat urwanie chmury, zgiełk przypomina nowojorską giełdę. Pozycje warte polecenia - taco z wołowiną i nopalitos, do tego nieźle przyprawione guacamole i sok z mango.
Wersja dla głodniejszego - trzy sope z sosem, tartym serem i tymże samym przyprawionym guacamole. Byłem tam na razie trzy razy, zawsze wychodząc zadowolony, a że nie widziałem tam żadnego innego obcokrajowca, zdążyłem już zapaść w pamięć prowadzącemu moje ulubione stoisko.
Tuż koło miejsca z jedzeniem jest duży zielony plac, przy którym stoi niewielki kościół, a na którym codziennie wieczorem rozstawiają się setki straganów z churros, lodami, kapeluszami i wszelkim kiczem. Co do lodów - wybitnie ciekawymi połączeniami okazały się sorbety z ananasa bądź mango z dodatkiem chili. Z zapitek praktykuję na razie jedynie coronę. Mezcal przyjdzie w swoim czasie.

W imieniu całej załogi dziękuję Państwu za trawienie czasu na blogu juruwmeksyku. W następnym odcinku: Frida, Trocki i piłka nożna.

1 komentarz:

Lena pisze...

git. będę czytać. nie daj się zabić/okraść/zgwałcić/złapać na dziecko. pzdr