19.2.10

If you are going to San Antonio... (be sure to take extra batteries for your camera)

Dwa miesiące minęły jak z bitcha szczelił. Stypendium, które za wyjazd za granicę mieli mi zawiesić, otrzymałem i wydałem (teraz ja jestem sprite, a tutejszy MSZ pragnienie). With no more further ado, przyszedł czas opisać OKOŁOŚWIĄTECZNY WYPAD JURU DO POŁUDNIOWYCH STANÓW GRINGOLANDII. Jako że do opisania jest DUŻO, teraz część pierwsza - SAN ANTONIO.

Wbrew rekomendacjom różnych rozsądnych ludzi, postanowiłem wybrać się tam autokarem, po części ze względu na koszta, a po części nie chcąc się babrać w rezerwacje z wielomiesięcznym wyprzedzeniem. No i chciałem rzucić okiem na jedną z co słynniejszych granic na świecie. Granica jak granica, dość uciążliwa, ale rozczarowała. Ryjo Grande prawie niewidoczna, po jednej stronie mostu Meksyk, po drugiej USA, naokoło dużo drutów i betonu.



Po drugiej stronie granicy, w Laredo, przesiadka w inny autokar, którym dojeżdżam do San Antonio. Które to San Antonio mnie urzeka, zniewala i przebojem wbija się na mą facebookową listę ulubionych miast na świecie. Miasto - ku mojemu zaskoczeniu siódme co do wielkości w całych Stanach - jest zadziwiająco jak na USA przyjazne pieszym. Centrum skupia się wokół meandrującej rzeki o tej samej nazwie, którą - miast wyprostować czy wpuścić w betonowy tunel - okraszono uroczym bulwarem Riverwalk. Knajp tam pełno, barów tudzież, a mimo wszystko całość nie trąci Krupówkami, już bliżej sytuując się kanałów amsterdamskich.


San Antonio to największy ośrodek kultury chicanos - Amerykanów meksykańskiego pochodzenia (nie mylić z nielegalnymi imigrantami w takim np. Los Angeles). Stąd też zatrzęsienie (pseudo)meksykańskich knajp, straganów z meksykańskim rękodziełem itp itd. Jednocześnie w mieście znajduje się jeden z najważniejszych symboli amerykańskiego patriotyzmu, dorównujący rangą Arizona Memorial w Pearl Harbor czy wietnamskiej czarnej ścianie w Waszyngtonie, a nam przywodzący na myśl np. Westerplatte: dawna misja hiszpańskich franciszkanów znana jako The Alamo, gdzie w 1836 roku garstka (wg. różnych źródeł od 180 do 260) ochotników przez 13 dni (23 II - 6 III) stawiała opór trzytysięcznej armii meksykańskiej pod wodzą generała Antonio Lopeza de Santa Ana. Bronili oni niepodległości rodzącej się właśnie Republiki Teksasu, a ich bohaterska postawa wywarła wielki wpływ na amerykańską opinię publiczną, dopominającą się pomszczenia ich ofiary (nastąpiło to pod koniec kwietnia wraz z ostatecznym zwycięstwem wojsk Sama Houstona pod San Jacinto).

Szczątki obrońców Alamo spoczywają w miejscowej katedrze. Trójka z nich - Jim Bowie, Davy Crockett oraz William Travis - przeszła do panteonu amerykańskich bohaterów narodowych, ożywając w licznych hollywoodzkich produkcjach.



Ale San Antonio to także La Villita - artystyczna dzielnica malarzy i rzemieślników, gdzie można spokojnie spacerować zielonymi uliczkami z otwartą butelką miejscowego piwka, a w sklepiku z ozdobami z malowanego szkła natrafić na produkty z czeskiego kryształu czy naszej huty w Jaśle.



Gdy zaś zwiedzanie nieco znuży, można np. spełnić marzenie, jakie się miało od ósmego roku życia i udać się na mecz NBA. Jako że przeciwnikiem Spursów byli tej nocy Clippersi, wynik był przewidywalny jak niedzielny rosół w ośrodku FWP, co w niczym nie umniejszyło mojej radochy:



Wspominane wcześniej Alamo to jednak tylko jedna - i to bynajmniej nie najwspanialsza - z pięciu franciszkańskich misji nad brzegami rzeki San Antonio. Od 30 stycznia 2008 roku wszystkie one całkiem słusznie znajdują się na liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. Prócz Alamo udało mi się zwiedzić jeszcze jedną, położoną kilka mil na południe od miasta. Doprawdy, jadąc do Stanów Zjednoczonych człowiek nie nastawia się na oglądanie takich cudów:





Chwilowo tyle. W następnej odsłonie - nieco wrażeń z teksańskiej prowincji, Nowy Orlean, Houston, parę obserwacji na temat ludzi, kuchni itp itd. W dalszej perspektywie odcinek specjalny poświęcony dwutygodniowemu szlajaniu się po Meksyku w towarzystwie szeroko pojętej rodziny. A tymczasem wybywam w swój Coyoacan, który mnie wzięli i ogrodzili, bo w niedzielę w odwiedziny wpada boliwijski kretyn Evo Morales wraz ze swoim swetrem.