29.9.09

Kawalerskie życie na obczyźnie

czyli no news is good news.

Zadomowiłem się po prostu. Jakąś godzinkę temu przeprowadziłem się do mojego docelowego, ostatecznego (inszallah) pokoju, rytm tygodnia normują mi dni wolnego w poszczególnych knajpach, a większość aktywnej części doby spędzam na pisaniu lub czytaniu (chyba dobrze?).

Co do tekstu poprzednio wrzucanego (tego po hiszpańsku) - przychodziły sugestie typu Cortázar, Camus i temu podobne, co w sumie aż tak dalekie od rzeczywistości nie było, albowiem autor inspiracją był dla ich obu (i nie tylko). A nazywał się Franz Kafka. Ha. Po hiszpańsku nie tyle dla zmyły, ale dlatego, że po niemiecku nie czytam, a jakiś np. angielski koszmarnie trąciłby mi tłumaczeniem. A to, proszę, brzmi bardzo naturalnie.

Pojawiły się też apele o tematyce kulinarnej. Spieszę donieść, że i w tej kwestii dopracowałem się pewnej rutyny, którą - by popular demand - postaram się na dniach obfotografować. Ogólna zasada brzmi "jeśli dziś nie wtorek, to pijemy piwo z krewetkami", bo we wtorek knajpa z piwem z krewetkami jest zamknięta. We wtorek jemy więc buho (puchacza, 35 MXN), lechuzę (sowę, 38 MXN) lub Tekolote (to co powyżej, tylko po nahuatlańsku, 40 MXN). Składniki wyszczególnię na specjalne zamówienie. Poza wtorkiem - głównie różne morskie robale, coś a la "Ośmiornica po meksykańsku", "Filet z ryby nadziewany owocami morza", "talerz świeżych ostryg" itd. Okazuje się, że jest to nie tylko mocno tańsze od podobnych propozycji u nas, ale również od różnej maści steków. Wegetarianizm na razie mi nie grozi, ale z czasem - kto wie...

A, no i większość dzionków kończymy piña coladą, która w zależności od knajpy kosztuje od 40 do 65 MXN, co daje odpowiednio (a raczej zabiera i topi w studni nałogu) 8,60 i 14 PLN. Czyli droga na dno prosta i potoczysta, acz kokosami i ananasami wykładana.

Na koniec rzecz świeża, bo z dzisiaj. Miejscowi włodarze wykazali się inwencją i poczuciem humoru, zapewniając tym samym mieszkańcom Coyoacanu w owych ciężkich czasach sporo taniej rozrywki. Dzisiaj rano na przelotówce, która szerokością i natężeniem ruchu przypomina sadybski odcinek wisłostrady (a raczej jej połowy, bo tylko w jedną stronę), umieścili próg zwalniający. Czyn to zapewne byłby chwalebny i w dobrą stronę idący - jeno ekipa wylewająca progi to jedno, a ekipa malująca znaki "UWAGA PRÓG" to całkiem coś inszego. Efekt: długie godziny darmowego show, podczas którego kolejne pędzące samochody, autobusy i ciężarówki wyskakiwały w powietrze, względnie iskrzyły podwoziem o garb (w ramach zwieńczenia wieczoru iskry puścił także zasuwający radiowóz). Żeby było jeszcze ciekawiej - jakieś 25-30 m ZA progiem ustawiło się paru dowcipnych chłopaków z dzielnicy, którzy po każdym co efektowniejszym skoku podnosili do góry żółte, fluorescencyjne transparenty "¡OJO! ¡TOPE!" (czyli "UWAGA! PRÓG!). Ale że tutejsze pojazdy w większości i tak cieszą się bryłą aerodynamicznie zmodyfikowaną (= są poobijane jak cholera), to nikt się nie denerwował, a niektórzy po szczęśliwym lądowaniu wręcz chłopaków pozdrawiali. No, może z wyjątkiem tego jednego jedynego faceta, który postanowił zahamować, przez co po chwili z wielkim hukiem przyjął na bagażnik gościa jadącego za nim...


Wyszedłszy z przeziębienia nabytego w Jalapie, zaczynam nieśmiało planować następną wyprawę. Wstępnie rozważam trzy różne kierunki: 1. Cuernavaca/Tepoztlan; 2. Tlaxcala/Puebla/Cholula, 3. Północny Zachód (o sea, Jalisco-Colima, Tequila-Comala). Zobaczymy na co pozwolą środki, warunki klimatyczne i stopień rozleniwienia.

PS Jako bonus, co do poprzedniego posta się nie zmieścił, a wykonany został aparatem nieznanego acz uczynnego miejscowego - ladszafcik z Jalapy z Pico de Orizaba w tle:

17.9.09

literacko

Czyli zmiana planów. Drugiej części wpisu wycieczkowego nie będzie, bowiem zawrzeć ją można na wskroś lapidarnie - z Jalapy pojechałem do najbliższej miejscowości nadplażowej o dźwięcznej nazwie (Playa de) Chachalacas, gdzie spędziłem trzy dni na pływaniu w morzu, piciu piña colady, zagryzaniu owocami morza i grą w tutejszego bilarda z właścicielem hotelu. W ramach jedynego wypadu udałem się do ruin totonackiej stolicy w Zempoali. Niebawem dały o sobie znać konsekwencje deszczowych spacerów po Jalapie (jako że Upsarin się skończył, właśnie kupiłem sobie wapno musujące. Idzie ku dobremu), a w krótko po tym doszły do tego rozległe oparzenia słoneczne. Ale w sumie chyba było warto.

Dziś - jak ongiś zapowiadałem - wrzucam dwa teksty, jeden dłuższy i mój, jeden krótszy i niemój. W pierwszym wypadku wszelkie reakcje (zwłaszcza tych, którzy widzą go po raz pierwszy) mile widziane, w drugim podobnież, ale dochodzi jeszcze kwestia rozpoznania autora.

Aromaterapia

Doskonała biel pustej kartki raziła go w oczy. Mimo jednak najszczerszych wysiłków nie był w stanie bieli tej złamać choćby jednym dobrze rokującym zdaniem. Nie żeby czuł na sobie presję jakiegoś terminu czy zobowiązania – w żadnym wypadku, pisał wyłącznie sobie a muzom. A właściwie nie pisał, bo wspomniane muzy ociągały się cokolwiek ze świeżą porcją natchnienia. W przypływie desperacji spojrzał za okno i postanowił wyjść na krótki spacer, łudząc się, iż w po tysiąckroć przemierzonych już uliczkach napotka znienacka tak brakujący powiew inspiracji.

W popołudniowym słońcu meksykańskiego sierpnia asfalt parował lenistwem i obojętnością. Jaszczurki, które jeszcze rankiem pierzchałyby w przerażeniu, zostawiając za sobą porzucone ogony, teraz tylko spoglądały znudzone na stąpające po ścieżce ogrodu buty. Nawet zawisły u kielicha bugenwilli koliber zdawał się walczyć z ogarniającą go sennością. Cały świat pogrążył się w upalnym otępieniu i nic nie wskazywało, by przed wieczorem miał szansę się z niego otrząsnąć. Nie mając jednak nic do stracenia, autor nienapisanego opowiadania zamknął za sobą furtkę i bezrefleksyjnie ruszył w zielenie Coyoacanu.

Po kwadransie fastrygowania bliźniaczo podobnymi przecznicami dotarł do rozległego krytego targowiska, na którym skupiało się życie towarzyskie pokaźnej części mieszkańców dzielnicy. Zdobne tandetnymi zabawkami stoisko u wejścia do hali jawiło się być śluzą oddzielającą zatopione w letargu miasto od buzującego gniazda straganów i barów szybkiej obsługi. Z przebłyskiem nadziei na punkt narracyjnego zaczepienia autor dał się pochłonąć bazarowemu karnawałowi kolorów i zapachów, co chwilę zagadywany przez zachwalających swoje towary kupców, co chwilę wsłuchując się w gdakanie targujących się gospodyń domowych, co chwilę tortille, papaja, sery z Oaxaki, co chwilę opuncje, krewetki czy papryczki jalapeño, jak również wory cukierków do napełniania piñaty. Zanim się obejrzał, trzymał w garści torebkę z dorodnym owocem papai, a parę minut potem siedział już przy lekko lepiącym się blacie w oczekiwaniu na taco z wołowiną i nopalami, z wolna popijając butelkowany sok z mango. Karmił zmysły, lecz w całym tym cudownym harmidrze soczystych epitetów próżno było wyglądać historii, czegoś, co można by nie tylko opisać, ale i opowiedzieć. Zapłacił więc za jedzenie, wyszedł na ulicę i ruszył dalej przed siebie, niebawem docierając na przestronny acz sprawiający wrażenie przytulnego plac, gdzie w cieniu wiecznie zielonych drzew odświętnie ubrani emeryci dożywali swoich dni na białych rzeźbionych ławeczkach, dzieci szalały na deskorolkach, zaś nie do końca obeznani z zasadami ortografii przedstawiciele EZLN rozdawali nieporadnie zredagowane ulotki, jednocześnie handlując pirackimi kopiami płyt z muzyką i filmami. Ot, i kolejna prosząca się o plastyczny opis sceneria, pomyślał. Tylko do czego ów opis wpleść, jak go uzasadnić? Pustka. Ruszył więc w kierunku pobliskiej lodziarni, lecz jeszcze przed przekroczeniem jej progu napotkał przepraszające spojrzenie właścicielki. Zapotes no hay. Bo żeby były lody z zapotes, potrzebne są deszcze, a w kraju panuje susza. Machnął ręką i powlókł się na pobliską ławkę, skąd myślał poobserwować przechodniów i, kto wie, może wyłowić warty rozwinięcia zalążek fabuły.

W międzyczasie odwiedzone przezeń uprzednio targowisko zapełniło się jeszcze bardziej, nadeszła bowiem pora na główny przedwieczorny posiłek. Zarazem zmienił się charakter pulsującej tam wrzawy: zamiast ofert handlowych, słychać było krążące z furkotem plotki, a pochylone nad miskami pozole staruszki starały się przebić ze swymi słowami do znajomych na drugim końcu stołu, tkając istne wężowisko opowieści i wrażeń ze zmierzającego ku końcowi kolejnego dnia życia w największym mieście świata:

- (...) A stary don Rigoberto, ten, co prowadzi stoisko z rybami w drugiej alejce, a co to jego syn wpadł w złe towarzystwo, po raz kolejny zapowiedział, że zamyka interes i przeprowadza się na wieś pod Colimę. A co to, pani kochana, on myśli, że dzieciak mu się od tego zaraz grzeczny zrobi? Jeszcze gorzej będzie rozrabiał jak w stolicy, bo kto go tam by pilnował. A tu – wiadomo – zawsze policji więcej, no i trudniej coś tak zmalować, żeby potem uszło na sucho. Stary nie ma racji, ale weź mu, kochana, spróbuj coś wytłumaczyć. On w tym mieście diabła widzi, kiedy prawdziwy czort śpi u niego pod dachem. Ech, gdyby tak jeszcze żyła doña Florentina, ona by mu to z głowy wybiła. Ile to lat już będzie? Ze siedem? Wie pani, ja do dziś się boję na balkon wychodzić, chociaż solidny. Szwagier po politechnice wszystko posprawdzał. Żeby taki balkon w biały dzień wziął i się zarwał! Biedna kobiecina. To wnuczka mi mówiła, że w szkole ostatnio mieli opowiadanie jakiegoś Urugwajczyka czy Argentyńczyka, gdzie – pani patrzy – balkon odpadł ze ściany, bo chciał życie sobie odebrać. Balkon! Zrugałam małą od góry do dołu, że androny plecie, ale tak po prawdzie to najbardziej by się należało tej ich nauczycielce. Jak ja do szkoły chodziłam, to wierszyków uczyli nas na pamięć i dawali do czytania przyzwoite rzeczy, Galdosa czy „Maríę” Isaacsa, a nie jakieś dyrdymały o konopiach i farmach! No, ale ja gadam i gadam, a zupa mi stygnie. Do zobaczenia! Z Bogiem!

- (...) No i wie pan, przyszli dzisiaj do nich ci z inspekcji sanitarnej, bo słyszeli, że bracia Belmonte zepsute mięso sprzedają. Bracia Belmonte – zepsute mięso! Ja pamiętam, jak jeszcze ich ojciec wygrażał dostawcom, co to im zrobi, jak towar będzie nie taki. Ja te polędwice co sprzedawał to i na surowo bym opędzlował. Bez dwóch zdań, ktoś im robi koło pióra, pewnie tamte typy z supermarketu. Akurat im kontrola by się należała, bo jak żona kurczaka tam raz kupiła, to zmrożony na kamień był i połowa tego, co ważył, to była zamarznięta woda. A że coś jeszcze na mieście załatwiała, to jak jej zaczął się topić, torba była do wyrzucenia. Będzie pan łaskawy sól podać? Swoją drogą, strasznie badziewie teraz dają – kiedyś to było tak, że szybciej by kręgosłup człowiekowi od ciężaru trzasnął, niż by się torba urwała. Zamiast męczyć przyzwoitych ludzi, co mięso sprzedają, że ze świecą drugiego tak dobrego w mieście szukać, zajęliby się choćby takimi torbami. Albo tymi złodziejami, co wodę kradną, że potem nie ma. No bo do czego to podobne, że niby susza jest, jak co dzień po robocie wracam do domu w deszczu? Nic, tylko ktoś gdzieś ze zbiorników podbiera i czeka, aż naprawdę zacznie brakować, a wtedy zaraz zacznie sprzedawać za wielkie pieniądze – i willa nad Pacyfikiem gotowa.

- Słuchaj córuś, pani może i tak mówi, ale ile ta wasza pani ma lat? No właśnie. Wie tyle, ile sama w szkole usłyszała. A tak się składa, że twoja babcia mieszkała wtedy w Comali i zna całą tę historię z pierwszej ręki. Jak byłam w twoim wieku, słyszałam ją nieraz. Miasteczko jak miasteczko, może trochę ładniejsze od innych, ale niczym szczególnym się nie wyróżniało. Słuchaj, ale jedz. Mieszkał tam dość możny człowiek, nazywał się Pedro, miał ładny dom i stado bydła. Pewnego dnia w miejscowej gospodzie zatrzymał się przybysz z Jalisco imieniem Juanito. Osuszył w pojedynkę całą butelkę tequili, po czym zachciało mu się hazardu, toteż zaczął męczyć obecnego w knajpie Pedra, by ten rozegrał z nim parę partyjek w karty. Alkohol jednak zrobił swoje i Juanito szybko spłukał się do zera. Rozbawiony karczmarz przyglądał się tylko, gdy przybysz jak niepyszny opuścił gospodę i na zawsze wyjechał z miasteczka, poprzysięgając Pedrowi zemstę... skończyłaś już? Czekaj, doprosimy jeszcze wody owocowej. No więc po wielu latach w lokalnej gazecie ukazała się wiadomość, że w stolicy ukazała się książeczka o naszej Comali, która przedstawia miasteczko jako czyściec, jej mieszkańców sprowadza do rangi zjaw, a z samego Pedra czyni bezwzględnego tyrana, drania i potwora. Ot i zemsta Juanita. No więc uważaj, córuś, na to co czytasz, i nie wierz od razu w każdą historyjkę, choćby ją przedstawiała ci nauczycielka. No, wystarczy tego, zapłacę i idziemy do domu, muszę jeszcze podlać ogródek.

- (...) A dziękuję, bardzo dobrze! Kilka dni nie byłam, bo gościłam teściów, ale dzisiaj już musiałam przyjść, w końcu lodówkę trzeba kiedyś uzupełnić. Chciałam u głuchej Ramony kupić awokado, ale same twarde miała, a chętkę mam zjeść sobie jeszcze dzisiaj. No nic, może u tej blondynki będą, wie pani, tej co stragan po Hernandezach przejęła. Że drogo? Może i drogo, ale towar ma zawsze dobry. A poza tym Riki dostał nową robotę, wykańcza łazienki w wielkiej willi w Polanco – żeby pani widziała, co oni tam mają! Jakieś baseny, bicze wodne, cuda-wianki. Człowiek nawet by nie wiedział, jak z tego skorzystać. No, ale jak już o cenach rozmawiamy, to u don Rigoberta widziałam, że wszystko jakby podrożało, nawet te jego rachityczne śledziki. Że co, interes niby zwija? A tam, już parę razy się odgrażał, zobaczy pani – pogada, pogada i zostanie, a klienci bez szemrania będą płacić tyle, ile zażąda. Jego syn? Przesadza pani, dobry chłopak, tylko trochę niesforny, ale w tym wieku wszystkie tak mają. Jakby go wywiózł na tę swoją wieś, to by mu umarł z nudów. Co tam u męża? No, to dziękujmy Świętej Panience, że tym razem wreszcie udało mu się przejść. A jak się zadomowi, jedziecie do niego? Gdzie to jest, w Kalifornii?

Rozczarowany bezpłodnym spacerem autor kierował się już do domu, lecz przechodząc koło bazaru, o czymś sobie przypomniał. Było już dziesięć po szóstej, wszystkie wejścia poza tym na zapleczu były już pozamykane, a straganiarze zwijali majątek. Zanurkował w wykafelkowane korytarze, minął opuszczoną o tej porze część mięsną i po chwili dotarł do właściwego stoiska. Wąsaty i śniady sprzedawca uśmiechnął się do niego szeroko i podał leżący na blacie zapomniany pakunek z papają, która wydawała się jeszcze pełniejsza niż w chwili zakupu. Podziękowawszy, autor wycofał się tą samą drogą i wrócił do siebie.

Po wejściu do mieszkania osobliwe przeczucie sprawiło, że udał się bezpośrednio do kuchni. Wyjął długi, szeroki nóż i przepołowił dojrzały owoc. W ostatniej chwili. Gdyby poczekał do następnego dnia, bazarowe historie, którymi czekająca na niego papaja nasiąkła, zdążyłyby wyblaknąć i wyschnąć. Rozsmakowując się w zapachu nagromadzonych w owocu rozmów, usiadł do wciąż białej kartki i z marszu przystąpił do pisania.

Los que pasan de largo corriendo

Si salimos de noche a caminar por una calle y un hombre al que vemos desde lejos - porque la calle es empinada, y hay luna llena - corre hacia nosotros, no lo agarraremos, aunque sea débil y un granuja, ni siquiera cuando hay otro que corre gritando detrás de él. Lo dejaremos pasar.
Porque es de noche, y no es culpa nuestra que la calle ascienda ante nosotros bajo la luna llena. Además, tal vez esos dos hombres organizaron esta persecución para entretenerse. Quizás huyen de un tercero. Tal vez persiguen al primero a pesar de que es inocente. Acaso el segundo lo quiere matar, y seríamos culpables de complicidad en un asesinato. Tal vez no tienen ninguna relación entre sí, y cada uno de ellos está corriendo hacia su cama. También pueden ser sonámbulos. Tal vez el primero lleve armas.
Por último, ¿acaso no podemos estar cansados, haber bebido mucho vino? Nos alegramos de haber perdido de vista también al segundo hombre.

Nagród za rozpoznanie autora nie ma, więc apeluję o nieużywanie google'a i kierowanie się wrażeniem. Wspominanej wczoraj ewentualnej relacji z fiesty nie będzie, bo w ramach święta 16 września wszelkie obchody odbyły się dzień wcześniej. Logiczne jak wszystko dokoła.

16.9.09

Pierwszy dłuższy wypad

Wczoraj wieczorem wróciłem do miasta z pięciodniowej wycieczki na wschód - z bólem gardła, ciekawym kaszlem i spalony słońcem bardziej niż bohaterowie Michałkowa. Oraz z masą zdjęć.

Ale po kolei:

Dziś (16 IX) cały Meksyk świętuje 199. rocznicę podjęcia walki o niepodległość (tzw. Grito de Dolores), w związku z czym odbywa się pełno uroczystości, defilad, tańców i kiermaszów. Cały kraj przygotowuje się do obchodów już od początku września, w najmniejszych mieścinach zawisają trójkolorowe girlandy, portrety Miguela Hidalgo i innych istotnych postaci, a wtorek i środę ogłoszono dniami wolnymi. Nawiązując do szlachetnej tradycji mostków i długich weekendów, postanowiłem więc wymknąć się w piątek ze stolicy na parodniową eskapadę terenową. I oto następna różnica między Polską a Meksykiem: podczas gdy u nas zbliżające się święto państwowe poznać można po zakorkowanych wylotówkach, Zakopiance i krajowej "siódemce", tutaj wszyscy z wielkim entuzjazmem wyczekują na świąteczne atrakcje na miejscu, a jeśli nawet na weekend się gdzieś wyrwą, to zrobią wszystko, by na uroczystości zdążyć wrócić do miasta. Jeśli tylko uda mi się dzisiaj wygrzebać z domu, postaram się uwiecznić fiestę po coyoacańsku.
Po krótkim namyśle ("za daleko/za blisko/za drogo/za gorąco" itp.) i paru telefonach do tutejszego MSZ-u (który nie pozwolił mi na wyskoczenie za granicę, bo mam siedzieć i pisać pracę, a nie się szlajać po krajach ościennych) ruszyłem piątkowym świtem do Jalapy, stolicy nadmorskiego stanu Veracruz. Jalapa okazała się mocno zielona, dość mała i zdecydowanie chmurno-deszczowa i choć położona jest jakieś tysiąc metrów niżej niż DF, o wiele bardziej niż Mexico City sprawia wrażenie miasta górskiego. Na miejscu zwiedziłem drugie najważniejsze w kraju muzeum antropologiczne, którego największą atrakcję stanowią ogromne olmeckie głowy z kamienia, a także parę ładnych parków, uliczek, zaułków, kościółków, antykwariatów, bazarków - słowem, to wszystko, co razem składa się na urok miejscowości pozbawionych jednoznacznych atrakcji turystycznych. W centrum kultury nad zagospodarowanymi parkowo jeziorami zaczynały się akurat targi książki, toteż załapałem się na nienajgorszy darmowy występ big-bandu. Jedyny problem - przez większość czasu w Jalapie lało, i to tak, że woda wlewała się do butów wierzchem. Choć deszcz był to dość ciepły, jak się poniewczasie okazuje - wystarczający jednak, bym się przeziębił.
Nazajutrz postanowiłem wybrać się miejscowym autobusem na wycieczkę do miasteczka Xico, a właściwie do znajdującego się nieopodal wodospadu Texolo. Tymczasem nieba nad Jalapą nie przesłaniał już choćby jeden obłok, więc kiedy niespiesznie udawałem się na przystanek, stanąłem jak wryty - w miejscu, gdzie poprzedniego wieczora widać było jedynie granatowe tumany deszczonośnych chmur, ukazał mi się w całej swej okazałości wulkan Pico de Orizaba - najwyższa góra Ameryki Środkowej, której położony na wysokości 5636 m n.p.m. szczyt zawsze pokryty jest śniegiem.
Autobus wysadził mnie na rogatkach Xico, skąd po kilkukilometrowym trekkingu przez meksykańską wieś dotarłem do skromnej hydroelektrowni, gdzie uzbrojeni panowie wyrazili zainteresowanie moim obywatelstwem, a po uzyskaniu odpowiedzi zaprosili do zwiedzenia kaskad. A kaskady robią wrażenie iście niesamowite.
Po pokonaniu zawieszonego wysoko nad wodą mostu linowego napotkałem na pracującego z łopatą chłopa, który za 30 pesos wpuszczał przez furtkę na prywatny teren, gdzie długiiimi kamiennymi schodkami i ziemistą ścieżynką schodziło się na sam dół kanionu. Przy okazji zastrzegł, by nie przekraczać linii wyznaczonej przez druty, bo woda czasami się podnosi. Rzecz jasna, uwagę uwzględniłem, a dotarłszy na dół, rzecz jasna, za druty przelazłem - na własną obronę mogę dorzucić, że nad brzeg rzeki wpuszczała kolejna otwarta furtka. Posiedziałem, ponapawałem się, napatrzyłem, a następnie przystąpiłem do wspinaczki z powrotem, czego ani temperatura i wilgotność powietrza, ani malownicze kolorowe pnącza nad głową nie ułatwiały.
Na górze - kolejny most linowy, kolejna wspinaczka, aż wreszcie oblężona przez motyle restauracja. Z horchatą, pstrągiem nadziewanym owocami morza i wyśmienitą kawą uprawianą na okolicznych Zielonych Wzgórzach Meksyku. Tam też się dowiedziałem o skróciku, którym można powrócić do cywilizacji bez ponownego drapania się po wodospadowych ścieżkach. Piętnaście minut po posiłku wynurzyłem się więc z górsko-leśnych ostępów na obrzeża mikroskopijnej wioski, wzbudzając niemałe zdziwienie wśród okolicznej ludności. W charakterze deseru nabywszy z paki półciężarówki dwa owoce kaktusa, złapałem PKS-a i wróciłem do Jalapy. Tego samego dnia wieczorem byłem już na karaibskiej plaży, ale to materiał na kolejny wpis.

Jak wspominałem na wstępie, wyjazd obrodził w fotografie - jest ich na tyle dużo, iż by nie obciążać bloga, postanowiłem utworzyć oddzielny album w Picasie. Tymczasem idę znaleźć jakiś bankomat, coś do jedzenia, jakąś działającą w święta pralnię tudzież być może aptekę. Czas najwyższy wrócić do pionu.

9.9.09

na gorąco, los días del fútbol

Jak parę osób zdążyło może zauważyć, na dniach wyjaśnia się, które z reprezentacji w piłkę kopaną przyszłoroczny początek wakacji spędzą w Afryce Południowej, a które będą mogły pojechać sobie na grzyby. Nie inaczej jest też po tej stronie Atlantyku - Meksyk, który w chwili mojego tu przyjazdu znajdował się na czwartym miejscu w grupie, za USA, Kostaryką i Hondurasem, w sobotę pokonał w San José drużynę "ticos", dziś zaś podejmował na opisywanym już Estadio Azteca drużynę Hondurasu, w której w drugiej połowie nieźle udzielał się znany z gieksy Bełchatów Carlo Costly. Rezultat:


Wcześniej miałem jednak wątpliwą przyjemność obejrzenia/wysłuchania relacji ze słoweńskiego występu naszych bohaterskich kopaczy. Jeśli kogoś to ominęło, oto napotkany dziś na ścianie blaszon, świetnie wyrażający wrażenie, jakie zrobili:


Ci, którzy wynik znają, zapewne też wiedzą, że jeden niemłody pan wywalił w związku z tym drugiego pana, od siebie starszego. I tu ciekawostka - prezes Lato ostatnie lata zawodowej kariery piłkarskiej (1982-84) spędził w tutejszym Atlante Cancún, strzelając przy tym piętnaście goli. Z kolei Leo Beenhakker, drugi bohater dzisiejszego dramatu (farsy?), w latach 1994-95, 1996 oraz 2004-05 prowadził tutejszą stołeczną drużynę América tudzież Pasiaste Kozy z Guadalajary. Czyli miałem przynajmniej punkt zaczepienia, wylewając żale przed bracią kelnersko-taksówkarską.

Przy okazji wrzucam też zdjęcie wspominanego uprzednio piwa con maric... camarones (w pucharze solą okraszonym), a także - bez konkretnej przyczyny - dwóch kościotrupów zdobiących pewną lubianą knajpkę. Jeden z nich jest nieostry, ale za to ma nad głową logo coca-coli, czyli niesie przesłanie prozdrowotne:
.

Najbliższy wtorek to tutejsze święto niepodległości, nie mam więc zajęć i może wyskoczę na parę dni nad któreś z upragnionych mórz. Myślałem nad wypadem na południe połączonym z wizytą w Gwatemali, ale na drodze stanął mi tutejszy MSZ, który uważa, że powinienem pisać pracę, a nie się szlajać po obcych stronach, więc za przekroczenie granicy kraju przed upływem paru miesięcy od przyjazdu grozi anulowaniem jednej transzy stypendium. Jakby komuś w najbliższym czasie bardzo zależało na zdjęciach z Gwatemali, Salwadoru czy Hondurasu, z Chęcią podam numer konta, pod którym można w zastępstwie tutejszego rządu taki wyjazd mi sfinansować. Z innej beczki: w najbliższym czasie wrzucę na bloga dwa teksty - jeden mój, po naszemu i tutejszy, drugi zaś nie mój, dość od czapy i po hiszpańsku - z zadaniem odgadnięcia autora. Tymczasem, borem-lasem.

Edit: Posta opublikowawszy, zauważyłem nietuzinkowość dzisiejszej daty. Wszelkie wnioski wolne i szybkie, (roz)skojarzenia i doświadczenia z mijającym dniem mile widziane. Z niecodziennych obserwacji mogę tylko wspomnieć o spotkanej około dziewiątej wieczorem parze młodych gejów, którzy na miejskim skwerku ćwiczyli dość długie sekwencje baletowe.

3.9.09

Wycieczek na "T" ciąg dalszy

Choć w komentarzach nadal świerszcze i cykady tylko słychać, to zauważyłem, że liczba obserwatorów bloga rośnie w tempie geometrycznym. Co mnie raduję. Oto więc następny kąsek, a nuż nowinę rozniesiecie i jeszcze parę owieczek tu przybędzie.

W minioną sobotę wyprawiłem się do Teotihuacan - "Miejsca, Gdzie Ludzie Stają Się Bogami, A Turyści Zostawiają Pełno Kasy". Nie pisałem wcześniej, gdyż albowiemż chciałem relację wrzucić razem z inną wycieczką - tejże dokonałem wczoraj, zapuszczając się do Tuli. Więc teraz mogę opisać. Je. Obie.

Teotihuacan to prawdopodobnie najbardziej kojarzona miejscówa prehiszpańska w Meksyku - rywalizować z nią może najwyżej majowskie Chichen Itza. Położone jest na północny wschód od Mexico City (coś jak Wołomin od Warszawy, może trochę dalej), powstało na długo przed Mexico-Tenochtitlan (największy rozkwit: IV-VII wiek n.e.), koło X wieku zostało opuszczone, a ludzie przenieśli się m.in. w rejon obecnej stolicy kraju. Ocenia się, że w szczytowym okresie miasto zamieszkiwało około dwustu tysięcy obywateli. To, co zostało do dziś, to przede wszystkim niesamowity kompleks świątynny - motywów religijnych tu co niemiara, co daje nieco wypaczony obraz ówczesnego miasta, bo to tak, jakby odkopany za tysiące lat Rzym oceniać po Watykanie. Bardzo wiele osiągnięć i elementów kultury Teotihuacan przeszło następnie do Tenochtitlan, nierzadko za pośrednictwem Tolteków (zamieszkałych w Tuli, o której później). Wśród różnych teorii na temat konstrukcji kompleksu wymienia się, rzecz jasna, wysoce naukowe pomysły z gatunku "lądowisko dla spodków kosmicznych", mających tyle wspólnego z rzeczywistością, co odczytywanie Pałacu Kultury jako niegdysiejszej gigantycznej drapaczki dla dinozaurów.

Tyle wiedzy ogólnej, czas na relację:

Z Miasta M. można się do Teotihuacan zabrać autokarem turystycznym z przewodnikiem - przyjemność wyniesie nawet i 500 pesos (ponad stówę naszych), no bo przecież po drodze zapewne zatrzymamy się przy wspaniałych stoiskach z unikalnymi produktami miejscowego rękodzieła, made in china, one dollar, special price, dywan w wielbłądy. Szczęściem, jedynie domniemuję, bo sam dotarłem na miejsce zupełnie inaczej.

Można bowiem ruszyć się metrem do dworca Autobuses del Norte bądź krańcowej stacji Indios Verdes, skąd autobus rejsowy (acz z przystankami w miasteczkach po drodze) zawiezie nas za 33 pesos. Jak mówi mądrość ludowa, "Nie widzę żadnej różnicy, więc dłuższe życie każdej pralki to Cal-GON". O algo así.

Pogoda trafiła mi się jak ślepej kurze narko, bo słońca tego dnia było dość zachmurne, a powietrzem dawało się oddychać - co pozwoliło nie paść na serce/płuca/ryj podczas wspinaczki na obie teotihuakańskie piramidy. Choć ostrzegali, że peligro dla osób z wadami serca. Co tam - jestem hardkorem, weszłem (i niczego nie urwałem).
Na miejscu spotkałem też (przy okazji "sorry, photo, photo?") parę przemiłych Rosjan z Samary (d. Kujbyszew), a dzięki szczątkowej znajomości mowy ościennej udało mi się załapać na darmowy transport do Mexico City ich wypożyczonym samochodem, a także na niewyobrażalnie sycącą kolację z owoców morza, zapijanych wspominanym piwem z krewetkami. I choć moi towarzysze świecili trochę wcale niebrzydkim srebrem z Taxco, gdzie byli parę dni wcześniej, tudzież białymi skarpetkami pod sandały, to zdecydowanie pozytywnie wpłynęli na moją ocenę zjawiska tzw. Nowych Ruskich. Mówili po angielsku, trochę po hiszpańsko-włosku, a do tego to, co mówili, miało nawet sens. Czyli podróże kształcą.
Poniżej parę fociszy z Teotihuacan (te, na których widać me lico - courtesy of Denis & Tania from Samara) i zapraszam na dalszą część wycieczki, czyli Tulę. Coś mnie ostatnio trzepnęło, że wszelkie moje dotychczasowe wyprawo-zwiedzania - Taxco, Tlatelolco, Tenochtitlan (Templo Mayor), Tenotihuacan, Tula - mają się jakoś tak alfabetycznie ku sobie. W kolejce czekają jeszcze np. Toluca czy Tlaxcala, potem może odważę się zaatakować inny odcinek indeksu. A zaraz - druga odsłona odcinka, dzisiaj wciąż sponsorowanego przez literkę "T".



Witam po przerwie, niniejszym Tula.

Tula (Tollan, dosł. wśród sitowia, za tłumaczenie nie ręczę, bo wikipedia, a nie zapomniany nahuatl własny) - ostoja Tolteków, założona w IX wieku, rozkwit w X, upadek w XII (dewastacja przez plemiona Chichimeków+podbój przez Azteków), matecznik ideologiczny całej genealogicznej otoczki imperium Mexików - rządził tu ponoć sam Quetzalcoatl, który zakazywał składania ofiar z ludzi, a gdy frakcja jemu przeciwna wygnała go, poszedł sobie (w towarzystwie bóstwa-arcywroga imieniem Tezcatlipoca), doszedł nad morze i zniknął, stając się gwiazdą Wenus. Nadzieje związane z jego zapowiadanym powrotem doprowadziły do przyjaznego powitania brodatego stwora nazwiskiem Cortés, który jakiś czas później pojawił się na wybrzeżu wraz ze zgrają jemu podobnych. A, o wędrówce ludów z mitycznego Aztlan przez między innymi Tulę do Chapultepec opowiada kodeks Boturini (znany też jako Tira de la Peregrinación), którego kopię wymalowano w postaci muralu w centrum miasteczka. Myślałem, żeby tylko zapodać linka do jakiejś galerii w necie, ale ku mojemu zdziwieniu takowej nie znalazłem. To macie, the best of:

Po upadku Teotihuacan to właśnie Tula przejęła dużą część tamtejszego dziedzictwa kulturowego, które następnie przeszło do Tenochtitlan po zajęciu tolteckiego ośrodka przez Mexików. Mówi się także o kontaktach Tolteków z Majami - świadczyć o tym mają ewidentne podobieństwa między Tulą a Chichen-Itza. O Majach wiem żałośnie mało, więc się nie wypowiem, w każdym razie jeśli to prawda, to był to nie lada wyczyn zważywszy, iż z Tuli w rejony tradycyjnie majowskie jest okrutnie daleko.
Dzień, który wybrałem na Tulę, był co prawda mocno słoneczny, ale i tak było bardzo fajnie, bo na miejscu byłem przez większość czasu absolutnie sam - szkolny rok się tutaj zaczął, a wycieczki w okolicę czynią głównie Meksykanie. Zanim dotarłem do ruinek, pozachwycałem się trochę okolicznościami przyrody (mimo tabliczki "uwaga żmije" żadnej nie udało mi się napotkać). Po archeo-zachwytach zeszedłem do miasteczka, gdzie po raz pierwszy zdecydowałem się na spróbowanie chiles rellenos (czyli czili nadziewanych serem, kurczakiem i czymś jeszcze), aczkolwiek gdybym chciał, wśród miejscowych przysmaków były także smażone robaki (słynne gusanos de maguey, które żyją w agawach, a które znaleźć można w niektórych gatunkach miejscowego bimbru - mezcalu). A skoro jesteśmy już przy kulinariach - na dworcu autobusowym pochłonąłem też pierwszego tamala con mole y pollo. Ku mojemu rozczarowaniu, będące istotą tamales liście kukurydzy lub banana NIE są do jedzenia.
Poniżej trochę zdjęć z Tuli:






Oddałem projekt investigación, zainkasowałem pierwsze stypendium, a następnie spocząłem na kaktusach. Może wraz z wrześniem najdzie mnie niebawem poczucie obowiązku, to coś znowu udziergam. No a tak poza tym czytam, piszę i angażuję się w nieswoje prace magisterskie i niemagisterskie, które nierzadko budzą we mnie entuzjazm o wiele większy aniżeli moja własna. A skoro już tu jestem, to przy okazji zareklamuję bloga powierzchnieplaskie.blogspot.com, którego co uważniejsi badacze strony zdążyli już może zauważyć w linkach, a na którym, prócz różnych wspaniałości odautorskich, pojawiają się także egzempla street-artu z Mexico City, dostarczane przeze mię. No a poza tem współautorce wyżej wspomnianego zawdzięczam łypiący na Was znad strony banner, za który jeszcze raz dziękuję.