17.9.09

literacko

Czyli zmiana planów. Drugiej części wpisu wycieczkowego nie będzie, bowiem zawrzeć ją można na wskroś lapidarnie - z Jalapy pojechałem do najbliższej miejscowości nadplażowej o dźwięcznej nazwie (Playa de) Chachalacas, gdzie spędziłem trzy dni na pływaniu w morzu, piciu piña colady, zagryzaniu owocami morza i grą w tutejszego bilarda z właścicielem hotelu. W ramach jedynego wypadu udałem się do ruin totonackiej stolicy w Zempoali. Niebawem dały o sobie znać konsekwencje deszczowych spacerów po Jalapie (jako że Upsarin się skończył, właśnie kupiłem sobie wapno musujące. Idzie ku dobremu), a w krótko po tym doszły do tego rozległe oparzenia słoneczne. Ale w sumie chyba było warto.

Dziś - jak ongiś zapowiadałem - wrzucam dwa teksty, jeden dłuższy i mój, jeden krótszy i niemój. W pierwszym wypadku wszelkie reakcje (zwłaszcza tych, którzy widzą go po raz pierwszy) mile widziane, w drugim podobnież, ale dochodzi jeszcze kwestia rozpoznania autora.

Aromaterapia

Doskonała biel pustej kartki raziła go w oczy. Mimo jednak najszczerszych wysiłków nie był w stanie bieli tej złamać choćby jednym dobrze rokującym zdaniem. Nie żeby czuł na sobie presję jakiegoś terminu czy zobowiązania – w żadnym wypadku, pisał wyłącznie sobie a muzom. A właściwie nie pisał, bo wspomniane muzy ociągały się cokolwiek ze świeżą porcją natchnienia. W przypływie desperacji spojrzał za okno i postanowił wyjść na krótki spacer, łudząc się, iż w po tysiąckroć przemierzonych już uliczkach napotka znienacka tak brakujący powiew inspiracji.

W popołudniowym słońcu meksykańskiego sierpnia asfalt parował lenistwem i obojętnością. Jaszczurki, które jeszcze rankiem pierzchałyby w przerażeniu, zostawiając za sobą porzucone ogony, teraz tylko spoglądały znudzone na stąpające po ścieżce ogrodu buty. Nawet zawisły u kielicha bugenwilli koliber zdawał się walczyć z ogarniającą go sennością. Cały świat pogrążył się w upalnym otępieniu i nic nie wskazywało, by przed wieczorem miał szansę się z niego otrząsnąć. Nie mając jednak nic do stracenia, autor nienapisanego opowiadania zamknął za sobą furtkę i bezrefleksyjnie ruszył w zielenie Coyoacanu.

Po kwadransie fastrygowania bliźniaczo podobnymi przecznicami dotarł do rozległego krytego targowiska, na którym skupiało się życie towarzyskie pokaźnej części mieszkańców dzielnicy. Zdobne tandetnymi zabawkami stoisko u wejścia do hali jawiło się być śluzą oddzielającą zatopione w letargu miasto od buzującego gniazda straganów i barów szybkiej obsługi. Z przebłyskiem nadziei na punkt narracyjnego zaczepienia autor dał się pochłonąć bazarowemu karnawałowi kolorów i zapachów, co chwilę zagadywany przez zachwalających swoje towary kupców, co chwilę wsłuchując się w gdakanie targujących się gospodyń domowych, co chwilę tortille, papaja, sery z Oaxaki, co chwilę opuncje, krewetki czy papryczki jalapeño, jak również wory cukierków do napełniania piñaty. Zanim się obejrzał, trzymał w garści torebkę z dorodnym owocem papai, a parę minut potem siedział już przy lekko lepiącym się blacie w oczekiwaniu na taco z wołowiną i nopalami, z wolna popijając butelkowany sok z mango. Karmił zmysły, lecz w całym tym cudownym harmidrze soczystych epitetów próżno było wyglądać historii, czegoś, co można by nie tylko opisać, ale i opowiedzieć. Zapłacił więc za jedzenie, wyszedł na ulicę i ruszył dalej przed siebie, niebawem docierając na przestronny acz sprawiający wrażenie przytulnego plac, gdzie w cieniu wiecznie zielonych drzew odświętnie ubrani emeryci dożywali swoich dni na białych rzeźbionych ławeczkach, dzieci szalały na deskorolkach, zaś nie do końca obeznani z zasadami ortografii przedstawiciele EZLN rozdawali nieporadnie zredagowane ulotki, jednocześnie handlując pirackimi kopiami płyt z muzyką i filmami. Ot, i kolejna prosząca się o plastyczny opis sceneria, pomyślał. Tylko do czego ów opis wpleść, jak go uzasadnić? Pustka. Ruszył więc w kierunku pobliskiej lodziarni, lecz jeszcze przed przekroczeniem jej progu napotkał przepraszające spojrzenie właścicielki. Zapotes no hay. Bo żeby były lody z zapotes, potrzebne są deszcze, a w kraju panuje susza. Machnął ręką i powlókł się na pobliską ławkę, skąd myślał poobserwować przechodniów i, kto wie, może wyłowić warty rozwinięcia zalążek fabuły.

W międzyczasie odwiedzone przezeń uprzednio targowisko zapełniło się jeszcze bardziej, nadeszła bowiem pora na główny przedwieczorny posiłek. Zarazem zmienił się charakter pulsującej tam wrzawy: zamiast ofert handlowych, słychać było krążące z furkotem plotki, a pochylone nad miskami pozole staruszki starały się przebić ze swymi słowami do znajomych na drugim końcu stołu, tkając istne wężowisko opowieści i wrażeń ze zmierzającego ku końcowi kolejnego dnia życia w największym mieście świata:

- (...) A stary don Rigoberto, ten, co prowadzi stoisko z rybami w drugiej alejce, a co to jego syn wpadł w złe towarzystwo, po raz kolejny zapowiedział, że zamyka interes i przeprowadza się na wieś pod Colimę. A co to, pani kochana, on myśli, że dzieciak mu się od tego zaraz grzeczny zrobi? Jeszcze gorzej będzie rozrabiał jak w stolicy, bo kto go tam by pilnował. A tu – wiadomo – zawsze policji więcej, no i trudniej coś tak zmalować, żeby potem uszło na sucho. Stary nie ma racji, ale weź mu, kochana, spróbuj coś wytłumaczyć. On w tym mieście diabła widzi, kiedy prawdziwy czort śpi u niego pod dachem. Ech, gdyby tak jeszcze żyła doña Florentina, ona by mu to z głowy wybiła. Ile to lat już będzie? Ze siedem? Wie pani, ja do dziś się boję na balkon wychodzić, chociaż solidny. Szwagier po politechnice wszystko posprawdzał. Żeby taki balkon w biały dzień wziął i się zarwał! Biedna kobiecina. To wnuczka mi mówiła, że w szkole ostatnio mieli opowiadanie jakiegoś Urugwajczyka czy Argentyńczyka, gdzie – pani patrzy – balkon odpadł ze ściany, bo chciał życie sobie odebrać. Balkon! Zrugałam małą od góry do dołu, że androny plecie, ale tak po prawdzie to najbardziej by się należało tej ich nauczycielce. Jak ja do szkoły chodziłam, to wierszyków uczyli nas na pamięć i dawali do czytania przyzwoite rzeczy, Galdosa czy „Maríę” Isaacsa, a nie jakieś dyrdymały o konopiach i farmach! No, ale ja gadam i gadam, a zupa mi stygnie. Do zobaczenia! Z Bogiem!

- (...) No i wie pan, przyszli dzisiaj do nich ci z inspekcji sanitarnej, bo słyszeli, że bracia Belmonte zepsute mięso sprzedają. Bracia Belmonte – zepsute mięso! Ja pamiętam, jak jeszcze ich ojciec wygrażał dostawcom, co to im zrobi, jak towar będzie nie taki. Ja te polędwice co sprzedawał to i na surowo bym opędzlował. Bez dwóch zdań, ktoś im robi koło pióra, pewnie tamte typy z supermarketu. Akurat im kontrola by się należała, bo jak żona kurczaka tam raz kupiła, to zmrożony na kamień był i połowa tego, co ważył, to była zamarznięta woda. A że coś jeszcze na mieście załatwiała, to jak jej zaczął się topić, torba była do wyrzucenia. Będzie pan łaskawy sól podać? Swoją drogą, strasznie badziewie teraz dają – kiedyś to było tak, że szybciej by kręgosłup człowiekowi od ciężaru trzasnął, niż by się torba urwała. Zamiast męczyć przyzwoitych ludzi, co mięso sprzedają, że ze świecą drugiego tak dobrego w mieście szukać, zajęliby się choćby takimi torbami. Albo tymi złodziejami, co wodę kradną, że potem nie ma. No bo do czego to podobne, że niby susza jest, jak co dzień po robocie wracam do domu w deszczu? Nic, tylko ktoś gdzieś ze zbiorników podbiera i czeka, aż naprawdę zacznie brakować, a wtedy zaraz zacznie sprzedawać za wielkie pieniądze – i willa nad Pacyfikiem gotowa.

- Słuchaj córuś, pani może i tak mówi, ale ile ta wasza pani ma lat? No właśnie. Wie tyle, ile sama w szkole usłyszała. A tak się składa, że twoja babcia mieszkała wtedy w Comali i zna całą tę historię z pierwszej ręki. Jak byłam w twoim wieku, słyszałam ją nieraz. Miasteczko jak miasteczko, może trochę ładniejsze od innych, ale niczym szczególnym się nie wyróżniało. Słuchaj, ale jedz. Mieszkał tam dość możny człowiek, nazywał się Pedro, miał ładny dom i stado bydła. Pewnego dnia w miejscowej gospodzie zatrzymał się przybysz z Jalisco imieniem Juanito. Osuszył w pojedynkę całą butelkę tequili, po czym zachciało mu się hazardu, toteż zaczął męczyć obecnego w knajpie Pedra, by ten rozegrał z nim parę partyjek w karty. Alkohol jednak zrobił swoje i Juanito szybko spłukał się do zera. Rozbawiony karczmarz przyglądał się tylko, gdy przybysz jak niepyszny opuścił gospodę i na zawsze wyjechał z miasteczka, poprzysięgając Pedrowi zemstę... skończyłaś już? Czekaj, doprosimy jeszcze wody owocowej. No więc po wielu latach w lokalnej gazecie ukazała się wiadomość, że w stolicy ukazała się książeczka o naszej Comali, która przedstawia miasteczko jako czyściec, jej mieszkańców sprowadza do rangi zjaw, a z samego Pedra czyni bezwzględnego tyrana, drania i potwora. Ot i zemsta Juanita. No więc uważaj, córuś, na to co czytasz, i nie wierz od razu w każdą historyjkę, choćby ją przedstawiała ci nauczycielka. No, wystarczy tego, zapłacę i idziemy do domu, muszę jeszcze podlać ogródek.

- (...) A dziękuję, bardzo dobrze! Kilka dni nie byłam, bo gościłam teściów, ale dzisiaj już musiałam przyjść, w końcu lodówkę trzeba kiedyś uzupełnić. Chciałam u głuchej Ramony kupić awokado, ale same twarde miała, a chętkę mam zjeść sobie jeszcze dzisiaj. No nic, może u tej blondynki będą, wie pani, tej co stragan po Hernandezach przejęła. Że drogo? Może i drogo, ale towar ma zawsze dobry. A poza tym Riki dostał nową robotę, wykańcza łazienki w wielkiej willi w Polanco – żeby pani widziała, co oni tam mają! Jakieś baseny, bicze wodne, cuda-wianki. Człowiek nawet by nie wiedział, jak z tego skorzystać. No, ale jak już o cenach rozmawiamy, to u don Rigoberta widziałam, że wszystko jakby podrożało, nawet te jego rachityczne śledziki. Że co, interes niby zwija? A tam, już parę razy się odgrażał, zobaczy pani – pogada, pogada i zostanie, a klienci bez szemrania będą płacić tyle, ile zażąda. Jego syn? Przesadza pani, dobry chłopak, tylko trochę niesforny, ale w tym wieku wszystkie tak mają. Jakby go wywiózł na tę swoją wieś, to by mu umarł z nudów. Co tam u męża? No, to dziękujmy Świętej Panience, że tym razem wreszcie udało mu się przejść. A jak się zadomowi, jedziecie do niego? Gdzie to jest, w Kalifornii?

Rozczarowany bezpłodnym spacerem autor kierował się już do domu, lecz przechodząc koło bazaru, o czymś sobie przypomniał. Było już dziesięć po szóstej, wszystkie wejścia poza tym na zapleczu były już pozamykane, a straganiarze zwijali majątek. Zanurkował w wykafelkowane korytarze, minął opuszczoną o tej porze część mięsną i po chwili dotarł do właściwego stoiska. Wąsaty i śniady sprzedawca uśmiechnął się do niego szeroko i podał leżący na blacie zapomniany pakunek z papają, która wydawała się jeszcze pełniejsza niż w chwili zakupu. Podziękowawszy, autor wycofał się tą samą drogą i wrócił do siebie.

Po wejściu do mieszkania osobliwe przeczucie sprawiło, że udał się bezpośrednio do kuchni. Wyjął długi, szeroki nóż i przepołowił dojrzały owoc. W ostatniej chwili. Gdyby poczekał do następnego dnia, bazarowe historie, którymi czekająca na niego papaja nasiąkła, zdążyłyby wyblaknąć i wyschnąć. Rozsmakowując się w zapachu nagromadzonych w owocu rozmów, usiadł do wciąż białej kartki i z marszu przystąpił do pisania.

Los que pasan de largo corriendo

Si salimos de noche a caminar por una calle y un hombre al que vemos desde lejos - porque la calle es empinada, y hay luna llena - corre hacia nosotros, no lo agarraremos, aunque sea débil y un granuja, ni siquiera cuando hay otro que corre gritando detrás de él. Lo dejaremos pasar.
Porque es de noche, y no es culpa nuestra que la calle ascienda ante nosotros bajo la luna llena. Además, tal vez esos dos hombres organizaron esta persecución para entretenerse. Quizás huyen de un tercero. Tal vez persiguen al primero a pesar de que es inocente. Acaso el segundo lo quiere matar, y seríamos culpables de complicidad en un asesinato. Tal vez no tienen ninguna relación entre sí, y cada uno de ellos está corriendo hacia su cama. También pueden ser sonámbulos. Tal vez el primero lleve armas.
Por último, ¿acaso no podemos estar cansados, haber bebido mucho vino? Nos alegramos de haber perdido de vista también al segundo hombre.

Nagród za rozpoznanie autora nie ma, więc apeluję o nieużywanie google'a i kierowanie się wrażeniem. Wspominanej wczoraj ewentualnej relacji z fiesty nie będzie, bo w ramach święta 16 września wszelkie obchody odbyły się dzień wcześniej. Logiczne jak wszystko dokoła.

8 komentarzy:

Unknown pisze...

Hmmm no bladego pojęcia nie mam... chociaż ma to w sobie coś z Oliveiry u Cortazara w Rayueli.
Strzał był to.
Celny?

Weronikiwi pisze...

Całe szczęście, że jestem chora, bo inaczej nie chciałoby mi się brnąć przez całość ;)

Juru pisze...

Zatem pozdrowienia serdeczne dla Twojego mikroba :)

Weronikiwi pisze...

Mikrob dziękuje. Naaapisz jeszcze kiedyś notkę o żarciu.

Sqli pisze...

tak, ja chce o zarciu. z fotkami.
(sqli nie jadla sniadania)

wojciesz pisze...

i obudziła się o nieludzkiej porze (albo nie poszła spać o ludzkiej porze) [Sqli w sensie]
Wrnk, jak kiedyś znudzisz się mikrobem, to mi go sprzedaj, bo na razie za c**** pana nie chce mi się czytać tego. o żarciu lepiej.

Sqli pisze...

to jest jakies przeklamanie z tym czasem bo ani sqli nie wstawala/kladla sie o 6 AM (not that i remember lol), ani wr z mikrobem pewno nie szalala do 4 AM. diagnoza: blog nadaje rowniez komentarzom czas meksykanski. amen

Juru pisze...

Bo jest czas siewu i czas zbioru, czas meksykański i czas na anioł pański, czas połogu i czas pierogów, a nie taki diabeł straszny jak amen w pacierzu.