4.11.09

Día de Muertos Expedition vol. 1: Lubię poglądać wsparty na wulkanu skale

Powróciwszy do świata żywych, przystępuję do zdawania relacji.

W piątek 30 X wyprawiłem się w godzinach przedpołudniowych na zachód - do miasta Toluca, będącego stolicą stanu Meksyk. Nie zabawiłem tam jednak długo, albowiem bez opuszczania dworca autobusowego, po całkiem przyzwoitym tamże spożytym posiłku, nabyłem bilet do miasteczka znajdującego się, jak twierdził kasjer, najbliżej szczytu Nevado de Toluca, nierzadko ośnieżonej czwartej góry Meksyku. Ponad godzinkę serpentyn później wysiadłem na omżewanym i mglistym poboczu do złudzenia przypominającym wiejskie krajobrazy Podkarpacia. Z jednym tylko wyjątkiem - znajdowałem się na wysokości około 3000 metrów nad poziomem morza. Zważywszy na porę - a było już dwadzieścia po drugiej - powinienem był zadowolić się kilkoma zdjęciami swojsko wyglądających chałup i najbliższym pekaesem zabrać się z powrotem do Toluki. Tak się jednak nie stało.



Spacerowspinając się po zalesionych zboczach, mijałem zjawiska wcale dla mieszczucha niecodzienne - już to osły po borze gromko ryczące, już to konie samopas pastwiskiem puszczone. Wulkanu, chmurami i mgłą przysłoniętego, poza mignięciem z autobusu do tej pory nie widziałem. Aliści niezrażony parłem dalej przed siebie, z rzadka tylko przystając na życzenie skołatanego wysokością serca.


Ścieżka ustąpiła miejsca duktowi, ten zaś rychło w dziewiczą gęstwinę się przemienił, przez którą przyszło mi się przedzierać, buty wraz ze skarpetkami mocząc bezlitośnie. Przyznam się w tym miejscu, że - ciężar plecaka coraz bardziej odczuwając - dwie opasłe książki odważyłem się zeń wydobyć, folią opatrzyć i pod kamień przemyślnie naznaczony zdeponować.

Jeśli kierować się danymi na mapy w internecie dostępne naniesionymi, atak mój nie był podówczas jeszcze skierowany na sam szczyt Nevado, a na masyw niższego Volcán del Gordo - czego, mapami stosownymi nie dysponując, nie wiedziałem. Przebrnąwszy jednak na drugą stronę grzbietu, dostrzegłem znikające w nieboskłonie szare zbocze, pewnikiem do właściwej już góry należące. Z odkryciem tym przyszedł pierwszy moment zwątpienia.


Niemniej jednak, z piękna krajobrazu nowych sił zaczerpnąwszy, ruszyłem w dalszą trasę.

Po przebiciu się przez lesistą dolinę dotarłem do drogi, na której niebawem napotkałem potwierdzenie słuszności obranego kierunku. Zegarek wskazywał godzinę siedemnastą.



Gdy szosą z dołu nadjechał pickup z drwalem w towarzystwie dwóch synów, skorzystałem z okazji i zabrałem się na kilometrowy podjazd na pace. Pożegnawszy się z dobroczyńcami, zaatakowałem zdecydowanie najbardziej dotychczas stromy fragment całego masywu, za jedyną wskazówkę mając biegnącą nad głową linię energetyczną. Gdy po raz kolejny wynurzyłem się nad piętro lasu, roztaczający się za moimi plecami widok wzbudził kolejne wątpliwości co do szans powodzenia przedsięwziętej wyprawy.



Oto jednak w oddali ukazał się punkt terenowy: wspominana przez drwala stacja przekaźnikowa. Akurat w chwili, gdym do niej docierał, na wiodącej w dół dróżce zamigotał reflektor motocykla, którym dwie ostatnie osoby tamtejszego personelu opuszczały osamotnioną placówkę. Ciemności stawały się coraz gęstsze, a całkowity mrok powstrzymywały tylko tabuny schodzącej z gór mgły. Z myślą o przeczekaniu nocy i kontynuowaniu wyprawy o brzasku przekroczyłem bramy niezamkniętej stacji i przystąpiłem do szykowania improwizowanego legowiska. A że mżący na powrót deszcz, betonowe podłoże, górski wiatr, mgła oraz przemoczone obuwie zjednoczyły się w dojmującym poczuciu dyskomfortu, postanowiłem zaradzić zaistniałym okolicznościom poprzez zmianę skarpet tudzież wpuszczenie na teren placówki przyjaźnie zachowującego się psa przybłędy, który znalazł się w sytuacji i, ciepłem emanując, zwinął w kłębek nieopodal mnie.

Po krótkiej rozmowie telefonicznej oraz skalkulowaniu przewidywanej pory wschodu Słońca doszedłem jednak do wniosku, że czekałoby mniej bez mała dwanaście godzin wysokogórskiego nocnego chłodu, toteż rad nierad przystąpiłem do odwrotu, w pajęczo gęstej mgle ostrożnie po śladach motoru stąpając. Muszę przy tym oddać sprawiedliwość druhowi mej niedoli, który wiernie podążył za mną.

Gdy wszedłem z powrotem w las, mgła straciła na nieprzeniknioności, a niebem zawładnął stojący w pełni Księżyc. Biorąc to za dobrą monetę, odważyłem się zejść z drogi i odszukać obrany uprzednio skrót. W chwili opuszczania głównego szlaku spojrzałem jeszcze raz za siebie - i ujrzałem odcinającą się na granatowym firmamencie sylwetkę Niezdobytego.

Kiedym zszedł w okolice popołudniowego spotkania z osłami, świecące w księżycowej poświacie wskazówki zegarka niemo oznajmiły godzinę jedenastą. Po ośmiu godzinach wędrówki wydobyłem nienaruszone siłami przyrody książki z oznaczonej wcześniej skrytki, pożegnałem się z psem i zatrzymałem jedną z ostatnich zmierzających ku Toluce taksówek.


8 komentarzy:

Weronikiwi pisze...

Fajne owce.

Maria Magdalena pisze...

Auć! To bolało!

Dla mnie takie coś jest męczące i nie do przebycia zarówno w rzeczywistości, jak i na ekranie laptopa...
I po co tyle zachodu?
Nigdy nie ceniłam Kamińskiego za te jego bezsensowne wyprawy. Kretynizm.

Gdyby chociaż zapierające dech w piersiach widoki mogły ten trud zrekompensować.

Masz szczęście, że chociaż styl kwiecisty ;)

gu pisze...

Na przyszłość wybierając się na wulkanowspinaczki bierz ze sobą kompas. To rozwiązanie stanowczo prostsze niż dzwonienie na drugi koniec świata w środku nocy, z prośbą żeby znaleźć Cię na google earth!

Juru pisze...

Ależ Basiu, co Basia...

przecież w kierunkach świata ja się doskonale orientowałem. Gwiazdy, Księżyc, Toluca, szczyt, mech na drzewach...

Jeśli już, to przydałby mi się dokładny gps.

Anyway, dzięki za pomoc. Nie do końca mnie umiejscowiłaś, ale to może i lepiej. Bo jak pooglądałem mapę w coyoacańskim zaciszu, to mi wyszło, że byłem już cholernie blisko. Więc gdybym o tym wiedział, pewnie bym siedział jak ten idiota całą noc i marzł w nadziei, że o świcie ruszę dalej.

Lena pisze...

jak zwykle, więcej szczęścia, jak rozumu... cieszę się jednakowoż, żeś tam nie zamarzł/przez wilki zjedzon nie został/etc., etc. gdyż wielka byłaby to strata - nie moglibyśmy więcej obcować z mistrzem mowy polskiej, a na drugiego takiego przyszłoby, kto wie, czekać może i ze 100 lat.

anyway, cool.

Basiu: chciałam ostatnio kupić kompas. obeszłam 3 sklepy "podróżnicze". i dowiedziałam się, że teraz jest era gpsa i kompasów się nie używa... na szczęście, nie wszyscy jeszcze dali się zwariować i kompas zakupiłam w czwartym z kolei sklepie :) ale sztuka czytania mapy powoli staje się domeną zapóźnionych harcerzy.

Yuru: ale wleziesz w końcu na ten wulkan? liczę na zdjęcia krateru i ziela na nim rosnącego!

Anonimowy pisze...

Piszesz bardzo plastycznie.
Podziwiam za odwagę, choć profesjonalizmu chyba na razie się uczysz(książki na wędrówkę górską).
Cieszę się, że nic Ci się nie stało.
Ryki osłów robią furorę(każę słuchać każdemu, kto się napatoczy).
Zdjęcia też pełne uroku :)
maria

Unknown pisze...

Jorge, jak zwykle więcej szczęścia niż rozumu ;P
Ale powiem szczerze: opowieść zapierająca dech w piersiach.
Co do kompasów vs. GPS to jednak skłaniałbym się w stronę tego drugiego. Bo i po cholerę półśrodki skoro możesz mieć urządzenie full-wypas?
Tak więc zakup iPhone'a sugeruję ;)
Mnie jak dotąd w miejskiej dżungli Madrytu, Warszawy, Wrocławia itd. i na bezdrożach Asturii nie zawiódł. Może i na wulkan Cię zaprowadzi?

Juru pisze...

No ślicznie - Madryt, Warszawa... ale już w takim Krakowie nocną porą nie dał rady :D:D

Zgodnie z deklaracją, teraz-zaraz piszę o właściwym Día de Muertos, tyle że książki wypożyczone i nieprzeczytane trochę mnie spowalniają.