6.5.10

Na czym to ja stanąłem...

Zanim zlecenie natury zawodowej pochłonęło mnie bez reszty, udało mi się zrelacjonować - ponoć dość sucho i beznamiętnie - pierwszą część pobytu w Stanach, zostawiając Szanownych Czytelników na obrzeżach San Antonio, pośród ruin hiszpańskiej placówki misyjnej. Dużo wody w Ryjo Grande od tamtego czasu upłynęło, niemniej postaram się rzeczone zaległości nadrobić.

Po San Antonio przyszedł czas na Boże Narodzenie w możliwie polskiej atmosferze w malutkiej miejscowości in the middle of nowh- ...in the middle of Texas. Był barszcz, prezenty, karp, prezenty, choinka i prezenty, a wieziony z Meksyku ananas ze szklonej gliny jakimś cudem dojechał bez szwanku. Pierwszego dnia świąt, gdy większość domowników wybrała się do kościoła, mir leniwego poranka zakłóciła mi dopukująca się do okna sowa.



Z co ciekawszych wrażeń turystyczno-krajoznawczych: z San Antonio dostałem się tam Greyhoundem. Postronnemu obserwatorowi może się Greyhound wydać po prostu lokalną wersją pekaesów, rozsławioną w wielu amerykańskich filmach z lat 40. i późniejszych. O ile jednak sam autobus z chartem na burcie niczym szczególnym się nie wyróżniał, o tyle współtowarzysze podróży nie mogli w pamięć nie zapaść. W dość gęsto obsadzonym pojeździe byłem jednym z czterech przedstawicieli rasy co jaśniejszej - na pozostałą trójkę składali się kierowca oraz dwie dziewczyny wracające na święta z pewnego miejsca odosobnienia. Ogólnie rzecz ujmując, czułem się mniej swojo niż nieswojo. Podróż minęła jednak bez komplikacji, a przy okazji mogłem wsłuchać się w leniwy, rozlany, melodyjny akcent mieszkańców amerykańskiego Południa. Brakowało tylko śpiewów naprawiających drogę więźniów - ale to dlatego, iż pozwalniani do domu więźniowie siedzieli parę miejsc dalej w tym samym autobusie.

Houston: To nie jest kraj dla pieszych ludzi

Ewakuowawszy się ze świątecznej wysepki polskości, podobnym autokarem dostałem się do Houston, gdzie również dane mi było skorzystać z uprzejmej gościny krewnych i znajomych Królika. Houston - największe miasto Teksasu - to zupełne przeciwieństwo drugiego w kolejności San Antonio. Plamą wielką niczym wyciek BP w Zatoce rozlewa się na bagnistych wybrzeżach stanu, kryjąc w swej wielkomiejskiej tkance największy port przeładunkowy USA, zakłady przeróbki ropy naftowej, a także ośrodek NASA, który przyszło mi pod koniec pobytu zwiedzić. O ile po San Antonio najwygodniej poruszać się piechotą, niekiedy tylko wspierając się dobrze zorganizowaną siecią transportu publicznego, to w Houston bez samochodu nie istniejesz. Jakiś czas temu, pomimo masowych sprzeciwów nieufnych wobec takich nowinek mieszkańców, włodarze miejscy postanowili uruchomić tam jedną linię tramwajową. Z wyżyn swoich pickupów i SUVów lokalni kierowcy klęli w żywy kamień, zżymając się na takie marnotrawstwo publicznych pieniędzy. Co więcej, trochę trwało, nim przyswoili metody funkcjonowania szynowego dziwoląga - a przede wszystkim fakt, iż wymuszanie pierwszeństwa na tramwaju skutkuje co najmniej wizytą u blacharza.
Zarazem trzeba też przyznać, że chodzenie po Houston nie ma zbytnio sensu. Pełne wieżowców downtown w weekendy pustoszeje, a między kolosami ze szkła i stali hula jeno wiatr. Można się co prawda wybrać do kina czy teatru, ale na miejsce tętniące życiem niczym rynek Coyoacanu, Riverwalk w San Antonio czy choćby Nowy Świat się nie natknąłem.



W mojej osobistej subiektywnej opinii Houston do San Antonio się nie umywa. That being said, trzeba zarazem przyznać, że parę atrakcji też można tam znaleźć. W trakcie krótkiego pobytu udało mi się odwiedzić tak ośrodek NASA - Johnson Space Center, jak i zakotwiczony w pobliżu pola bitwy San Jacinto (to tam, gdzie ostatecznie Sam Houston pobił Meksykanów) pancernik USS Texas, którego stępkę położono 99 lat temu. Okręt uczestniczył w obu wojnach światowych, wspierając między innymi lądujących w Normandii oraz na Okinawie i Iwo Jimie. Raz na miesiąc organizowane jest zwiedzanie całego okrętu, połączone z noclegiem w hamaku pod pokładem. Mnie dane było zwiedzić tylko część jednostki, ale i tak byłem z tego powodu bardzo szczęśliw. Wrażenie zrobiła na mnie dalekowzroczność projektantów pancernika - choć budowano go w latach 1911-1914, pozostawiono wystarczająco dużo przestrzeni, by w późniejszym okresie swobodnie wprowadzać elementy wyposażenia podówczas jeszcze nieznane. Jest więc sala operacyjna z prawdziwego zdarzenia, jest wyrzutnia hydropłatu tudzież takie perełki, jak jedna z pierwszych maszyn do nalewania coca-coli. Umieszczone na dziobie kwatery oficerskie dobitnie zaś ukazują, że w szeregach walczących w obronie demokracji marynarzy równości jako takiej nie było. Poniżej - dwa ujęcia z centrum NASA, które wydało mi się trochę zbyt komercyjne, turystyczne i patriotyczne (czyli nastawione na klientów z kategorii "Jak będę duży to polecę w kosmos ku chwale Ameryki!") oraz parę kadrów z pancernika:







Z Houston, po noworocznym wypadzie do Nowego Orleanu, któremu poświęcę ostatni wpis okołojankeski, udałem się w potwornie męczącą drogę powrotną do Meksyku, co oznaczało dwie przesiadki, niemalże 24 godziny, a już po przyjeździe do Mexico City kołowrót biurokratyczny z amerykańskimi władzami imigracyjnymi. Rzecz jasna, pobytu w Teksasie nie mogłem zamknąć inaczej niż sześciusetgramowym stekiem z miejscowej krowy, ozdobionym kilkoma zielonymi szparagami:




Powoli przegrzebuję się przez historię antyczną. Tymczasem - maj w Meksyku zaczął się niemiłosiernymi upałami i smogiem. Nie mogę się doczekać pory deszczowej. Do Europy wracam za niespełna trzy miesiące - liczę, że znajdę chwilę, by zajrzeć jeszcze do trupa zwanego magisterką, a także odwiedzić parę fajnych miejsc. Z poczuciem połowicznie spełnionego kronikarskiego obowiązku idę sobie wypić Pacifico albo dwa.

Brak komentarzy: