1.7.10

Belize

BELIZE

Belize to kraj dziwny, odcinający się na tle latynoamerykańskich realiów i skłaniający do przemyśleń, acz nie zawsze do dłuższego pobytu. Główną, a praktycznie jedyną (jeśli pominąć trzeciorzędne zabytki majowskie) atrakcją, jaka przyciąga tu turystów, jest druga po australijskiej rafa koralowa, rozciągająca się wokół należącego do Belize archipelagu, złożonego z wysepek zwanych cays. Istny to raj dla nurkujących, jak również dla anglojęzycznych emerytów, co lubią świtem wyruszyć ze swego domku na połów marlina czy innej morskiej bestyi. W trakcie krótkiego pobytu ja zdążyłem poznać jedynie Belize kontynentalne – prowincjonalne, senne i oderwane nieco od rzeczywistości. A trafiłem tam w towarzystwie niegdysiejszego włoskiego współlokatora pieszo pokonując most na granicznej Río Hondo opodal miasta Chetumal – stolicy meksykańskiego stanu Quintana Roo. Było popołudnie Wielkiego Piątku, a z nieba lał się żar.

Granica

Beznamiętne spojrzenie wąsatego pogranicznika, stemple w książeczce migracyjnej i naprzód, w stronę powiewającej po drugiej stronie rzeki granatowej flagi Belize. Na obu brzegach wąskie plaże. Dzieci się kąpią, matki piorą ciuchy, ledwie zauważalna fala kołysze zardzewiałe kutry. Most pokonany, ale pawilonu służb belizeńskich nie widać. Nic to, meandrującą szosą drepcemy po ziemi niczyjej. Po jakimś kilometrze mijamy kasyno, potem drugie i trzecie, bezcłowy supermarket, burdel. Wszystko pozamykane – toć i nierządnica babilońska musi mieć czas, by pokontemplować wielkopiątkowe misterium. Następny kilometr i jesteśmy: przestronny, jasny, klimatyzowany budynek – ba, terminal. W środku jedynie dwójka oficerów. Przy pierwszym stanowisku czarnoskóry urzędnik wypytuje o powody wizyty, po czym wbija do paszportu tygodniowe pozwolenia. Nasz plan zakłada powrót popołudniem następnego dnia. Przy okazji dowiadujemy się, że z racji Wielkiego Piątku o transport do miasta będzie trudno. O transport, jakąkolwiek knajpę czy choćby sklep. „We’re not that religious – tłumaczy – but our Government is”. Drugi przystanek: nieco nadęta celniczka, która przegląda nasze małe plecaki z miną cokolwiek obrażoną. Próba żartu nie pomaga. Ale w końcu i ona nas puszcza. Oficjalnie jesteśmy więc już na obszarze podległym Jej Królewskiej Mości.

Corozal Town

Mocno przepłacona taksówka zabiera nas, wraz z parą w średnim wieku (dobrze odżywiona Meksykanka z okolic DF oraz siwy Niemiec o karnacji zdrowego prosięcia), do najbliższego miasteczka. Jest to Corozal Town, położona nad zatoką stolica dystryktu Corozal i miejsce zamieszkania ośmiu tysięcy ludzi. W dwóch napotkanych bankomatach karta włoskiego banku pocztowego nie działa, co mnie zresztą nie dziwi. Dla dobra wyprawy uruchamiam Tymczasową Kasę Zapomogowo-Pożyczkową. Idziemy na dworzec autobusowy. Autobusów brak, podróżnych może dziesięcioro, tablica odjazdów korkowa, na niej – transport do Belize City zapowiedziany na za ponad godzinę. Personelu coś koło pięciu osób: ktoś myje okna, ktoś przeciera mopem posadzkę, dwójka ucina sobie pogawędkę. Ciężkie, nagrzane powietrze miętoli para wentylatorów. Z radia sączy się gospel. Kolejny raz przeglądam mapę, przeliczam waluty, w końcu od niechcenia pytam kogoś: „Ten autobus to o trzeciej?” „Powinien być o trzeciej, ale na przykład poranny nie przyjechał. Ten chyba będzie, bo dzwonili, że wyjechał”. Dobra, idziemy upolować coś na ząb. Sklepy wszystkie (a nie jest ich tak dużo) pozamykane na cztery spusty, wreszcie natykamy się na grupkę, która na rogu głównej ulicy NA COŚ czeka. Jest namiot, jest dym – nie ma dymu bez michy. Po jakichś dwudziestu minutach kupujemy po kawałku grillowanego kurczaka z surówką, postanawiamy zjeść to nad oddalonym o dwie przecznice brzegu. Po drodze hotel, w którym zdobywamy wodę. Siadamy na trawie, obok lekko faluje turkusowe morze, palmy dają cień, trzydzieści metrów dalej w zatoczce kąpią się dzieci. Kurczak zaiste pyszny, autor sosu przehandlował diabłu duszę i chyba nieźle na tym wyszedł. Patrzę na zegarek – mamy jakieś pół godziny. Szybka decyzja, dwa sprawne ruchy pod osłoną ręcznika i w krótkich gaciach biegnę na – jak się później okaże – ostatnią jak na razie kąpiel w Morzu Karaibskim. Dziatwa wyraźnie mną zainteresowana, ale nieśmiało-życzliwa. Odwzajemniam uśmiechy i opanowuje mnie czysta radocha – woda cieplutka a czysta, w kolorze wymarzonym, pojawił się lekki wietrzyk, aż by się chciało rzucić wszystko w diabły, kupić kuter i zająć odłowem marlinów. Z brzegu macha jednak drugie pięćdziesiąt procent ekspedycji, znacząco wskazując na zegarek. Mówi się trudno. Zbieramy obozowisko i ruszamy na dworzec. Kąpielówki wysuszę przez okno z autokaru.

Na dworcu z olimpijskim spokojem wyczekujemy przez następną godzinkę, aż wreszcie na horyzoncie pojawia się pojazd, który momentalnie przywołuje skojarzenia z filmami typu „Live and let die”, a który ze cztery dekady temu mógł gdzieś w Stanach służyć za autobus szkolny. W Belize City będziemy wieczorem.

Belize City

Belize City, największe miasto kraju, to dawna stolica Hondurasu Brytyjskiego. W 1961 roku huragan Hattie zniszczył ją jednak na tyle, by po namyśle ośrodek administracyjny przesunąć osiemdziesiąt kilometrów w głąb lądu. Do budowanego od zera Belmopanu, którego wznoszenie zaczęto w 1967 roku, władze kolonii przeniosły się w roku 1970. Wtedy też zmianie uległa nazwa terytorium. Niepodległość Belize to rok 1981.

Największe nie znaczy duże – Belize City zamieszkuje zaledwie 70 tysięcy ludzi. Poza siedzibami kilku firm i banków zabudowa drewniana, parterowa lub dwupoziomowa. Domy, choć zaniedbane, przyciągają uwagę, werandami i balustradami przywołując skojarzenia z dawną Luizjaną czy Georgią. Okolice co biedniejsze to z kolei niemal baraki, które zaznajomionym z grami komputerowymi mogą przypominać rodzinne strony bohatera GTA San Andreas. Ciemną już nocą wysiadamy z autobusu i odczuwam wewnętrzną potrzebę spytania „co dalej?”. Wic polega na tym, że to ja tą wycieczką kieruję. Pracujący na dworcu trzydziestoparolatek poleca hostel, zagania do taksówki znajomego. Chwila wahania, ale idziemy – jest nas w końcu trzech (dołączył do nas lekko zagubiony Japończyk), a poza tym okolica nie zachęca do samodzielnego spaceru. Po przyjeździe na miejsce odzywa się we mnie nutka słowiańskiego cwaniactwa i gdy taryfiarz nieopatrznie pyta, jaką opłatę uzgodniliśmy z jego kumplem na dworcu, pozwalam sobie zawistować pięćdziesięcioprocentową zniżkę. Lekkie chrząknięcie sumienia uciszam wspomnieniem o zdziercy, który wiózł nas od granicy. Ot, karma i już.

Hostel prowadzi umiarkowanie szalony Amerykanin po czterdziestce, który na pytanie „jak długo tu jesteś?” odpowiada słusznym „too long, my friend”. Obierając taktykę „po taniości”, wprowadzamy się do czwórki, w której dół jednego piętrowego łóżka zajął już wcześniej solidnie zbudowany trzydziestokilkulatek z Nowosybirska. Przedstawiciela drugiej z nacji zainteresowanych Kurylami wrzucamy mu na piętro, sami zaś z Włochem zajmujemy bagażami drugą konstrukcję. I ręce umywszy pojmujemy, że jesteśmy diablo głodni.

Gospodarz organizuje grupę w poszukiwaniu otwartej knajpy – zgłaszamy się Andrea, Takeshi, Denis, ja oraz wysoki opalony blondyn, który wygląda mi nieco niemiecko. Knajpą okazuje się być buda z chińszczyzną, gdzie wszystkie talenty językowe naszej piątki wystawione zostają na ciężką próbę. W oczekiwaniu na chow-mein z kurczakiem oraz sześć lokalnych piw rozpoczynamy pogawędkę. Bliżej niezidentyfikowany wcześniej blondyn okazuje się być wrocławianinem, który za parę dni wyrusza małym jachtem w powrotny rejs do Europy. Po raz kolejny utwierdzam się w przekonaniu, że może aż tak dużo na świecie nas nie jest, ale porozłaziliśmy się po nim całkiem nieźle. Ze zdobytym prowiantem wracamy do hostelu, gdzie nad zaskakująco dobrym browarem konsultujemy dalsze posunięcia. Dowiaduję się, że w Belize City szukać nie ma czego i że najlepiej byłoby znaleźć transport na rafę koralową. Inny wariant to Gwatemala i tamtejsze piramidy w Tikal. Jeszcze inny – pierwotny projekt powrotu następnego dnia do Chetumal. Nastroje dopisują, toteż ostatnią opcję szybko skreślamy. Kiedy dodatkowo dowiaduję się, że z Tikal (a właściwie będącego dlań bazą wypadową Flores) można złapać transport do Palenque w meksykańskim stanie Chiapas, mamy już decyzję. Do pozostawionych w Chetumal znajomych wysyłam smsa – „zmiana planu: w poniedziałek zgarnijcie nas w Palenque na stacji benzynowej”. Po zwrotnym „OK” ustawiamy budzik na czwartą i padamy spać. Na dobranoc wymieniam z Sybirakiem parę kawałów o Rżewskim. Japończyka i Włocha do snu kołysze prasłowiański rubaszny rechot.

Ku Gwatemali

Wielka Sobota. Wychodzimy przed piątą, noc jeszcze czarna. Ulice na szczęście oświetlają latarnie, dzięki którym udaje nam się nie wchodzić w drogę dobrze odżywionym szczurzyskom ani nie władować w jeden z licznych kanałów. Na dworcu powtórka z rozrywki – autobus „będzie”. Ponoć za pół godziny. Szybko przeliczam czas i proponuję wyjrzeć na morze, a nuż złapiemy wschód słońca. Dziesięć minut szybkiego marszu, zdjęcia, dziesięć minut z powrotem. Autobus jest, ale tylko do Belmopanu. Gwatemala? „Za pół godziny”. Rzeczone pół godziny upływa tak dobrze, że bez większego bólu przeczekujemy i kolejne. Coś przed siódmą, gdy słońce już dość wysoko na niebie, wreszcie ruszamy w głąb lądu.

Podróż trwa. Spotykamy na swej drodze skutery, traktory, a także wielkanocny wyścig kolarski. Jeśli jakiś antropolog byłby zainteresowany jego przebiegiem, informuję – ucieczka w wykonaniu paru ciemnoskórych, spora przerwa, czarno-biały peleton, długo, długo nic, wreszcie czerwona latarnia w postaci mocno dopingowanego przez gawiedź Latynosa. Jeszcze trochę i dojeżdżamy do stolicy. Belmopan to dziura jeszcze mniejsza – około szesnastu tysięcy mieszkańców. Stadion narodowy przypomina sadybską Deltę. Krótki postój i dalej na wschód. Teren robi się bardziej pagórkowaty, przejeżdżamy nad strumykami, za coraz węższymi poletkami wznosi się ściana tropikalnego lasu. Wreszcie granica, a właściwie przedgraniczne miasteczko, z którego już nieco mniej pazerny sęp podwozi nas do przejścia. O ile między meksykańskim Subteniente Lopez a belizeńską Santa Eleną nie było ruchu żadnego, to tutaj kolejka i to spora. Dodatkowo za opuszczenie Belize trzeba uiścić haracz w wysokości mniej więcej 15$ za twarz, toteż zadłużony u mnie Włoch sprzedaje cinkciarzowi nieco meksykańskich peso. I tutaj granicę wyznacza rzeka, i tutaj kąpią się w niej dzieci, piorą kobiety. Po gwatemalskiej stronie kolejne pieczątki, kolejna chmara ludzi kantorów, a także taksówkarze, którzy bezczelnie łżą, że przez Wielki Tydzień autobusy nie kursują i gdziekolwiek dojedziemy tylko z nimi (za 80 USD). Zasięgam języka u pogranicznika, który dementuje owe hiobowe wieści. Sępy nieco odpuszczają – w obecnej wersji autobusy owszem, jeżdżą, ale dworzec jest nieziemsko daleko i koniecznie musimy się dać podwieźć. W krótkich żołnierskich słowach dziękujemy i za tę ofertę i opadamy na plastikowe krzesła w pobliskim barze, aby nad miejscowymi empanadas odbyć śniadaniową naradę planistyczną. Ale Gwatemala to już inny rozdział tej historii...

Część zdjęć pochodzi od Andrei, któremu niniejszym za nie dziękuję. Jeśli kogoś w ten zakątek Ameryki zagna, do Belize może i wpaść, bo jest od okolicy Inne, Odmienne i kojarzyć się może raczej z Jamajką, Trynidadem czy Barbadosem aniżeli Jukatanem. Jeśli ktoś lubi nurkować, winien tu przyjechać bez wahania. Ale specjalnie wyprawiać się tu raczej nie ma sensu – poza prowincjonalnością i brakiem atrakcji porównywalnych z tymi w ofercie sąsiadów jest tu po prostu ZDECYDOWANIE DROGO, co w poziomie życia nie znajduje żadnego uzasadnienia (chyba, że za takowe uznamy obecność na pieniądzach wizerunku królowej Elżbiety).

Wnikliwy obserwator zdążył pewnikiem zauważyć, że blog ostatnimi czasy nieco przycichł, zamarł nieco, zaśmiardł się wręcz. Wtajemniczeni wiedzą również, że między Houston a Chetumal parę miejsc wartych wspomnienia nawiedziłem. Za niecały miesiąc moja meksykańska przygoda dobiega końca i wszystkiego punkt po punkcie opisać już stąd nie zdołam. Zmieniam więc taktykę i wrzucać będę relacje w sposób cokolwiek luźniejszy, mniej uporządkowany. Nie chronologia wszak tu rolę odgrywa najważniejszą.

Brak komentarzy: